Główna :  Dla autorów :  Archiwum :  Publikacje :  turystykakulturowa.ORG

 

Data wydania 29 sierpnia 2009, redaktor prowadzący numeru: Paulina Ratkowska

Numer 9/2009 (wrzesień 2009)

 

Itinerarium

 
 

Ratusz(Hotel de ville) w Dakarze

Port Louis

Port Louis, fragmenty miasta

Port Louis, fragmenty miasta

Port Louis, most oraz dworzez kolejowy - projektowane przez G. Eiffla

Port Louis, fragmenty miasta i jego mieszkańcy w horendalnym upale

Port Louis, fragmenty miasta i jego mieszkańcy w horendalnym upale

Gdzieś po drodze w Sengalu

Fort James w Gambii

Gambia, plaże i sławni beach boys

Gmbia, dawj Karole: krokodyl [Charles] i syn przyjaciela Karol Kafarski

Młoda sprzedawczyni mango

Dakar z pokladu steczku na Goree

Wyspa Goree

Wyspa Goree

Wyspa Goree

Wyspa Goree

Wyspa Goree

Bamako

Okolice Timbuktu [Mali]
, karawany na Saharze

Okolice Timbuktu [Mali],wioska Tauregów

Okolice Timbuktu [Mali],wioska Tauregów

Okolice Timbuktu [Mali],wioska Tauregów

Timbuktu

Timbuktu

Timbuktu

Timbuktu

Timbuktu

Na Nigrze

Na Nigrze

Ciekawskie dzieciaki

Na Nigrze

Na Nigrze

Wioska i meczet nad Nigrem w Mali

Zachód słońca na Nigrze

Meczet w Djenne wpisany na liste UNESCO

Meczet w Djenne

Meczet w Djenne

Meczet w Djenne

Meczet w Djenne

Dziecko robi kupkę a sisotrzyczka podmywaa mu pupę czajniczkiem

Miasto Djenne

Klif Bandagiara w krainie Dogonów

Taniec Dogonów

Taniec Dogonów

Taniec Dogonów

Taniec Dogonów
Osady Dogonów w Mali

Jezioro w Burkinie Faso z kwiatem lotosu

Skaly naleśnikowe koło Banfory w Burkinie Faso

Skaly naleśnikowe koło Banfory w Burkinie Faso

Wodospady rzeki Wolty w Burkinie

Wodospady rzeki Wolty w Burkinie

Wieś w Burkinie

Meczet w Bobo Dioulasso w Burkinie
Ganavie, "Wenecja Afryki" w Beninie

Przemycone paliwo z Nigerii w słojach w Beninie

W światyni woodo w w Ouideh w Beninie

W światyni woodo w w Ouideh w Beninie

Tzw. Point of no Return oraz miejsce lądowania francuskich misjonarzy

Domki w Dolinie Tamberna w Togo

Karol na moto/cyklo taxi na granicy Benin/Togo
Aneho[Togo], stara stolica z czasów portugalskich i niemieckich rządów

Plaża

Grób cesarskich urzędników

Hotel
Targ fatyszy w Lomé, stolicy Togo

Banknoty CFA/ franki zachodnioafrykńskie; lokalne "euro"

Barmanka w Lomé

Miasto Kumasi w Ghanie

Miasto Kumasi w Ghanie

Miasto Kumasi w Ghanie

Tutejszy ziemniak

Cape Coast, m.in. świnki miejskie

Cape Coast

Cape Coast

Fort w Cape Coast [UNESCO]

Fort w Cape Coast

Fort w Cape Coast [UNESCO]

Las deszczowy w parku Kakum, w Ghanie

Krokodyl w Ghanie
Forty w Elminie [UNESCO]; w tym mniejszy na wzgórzu to Saint Yago

Tzw. posuban w elminie, miejsce kultu woodo

Fort Patience i przystań w Apam

Fort Good Hope i plaża w Senya Beruku


Afryka Zachodnia w siedmiu odsłonach

Michał Jarnecki

ODSŁONA PIERWSZA: SENEGAL
            Pierwszym przystankiem wyprawy był Senegal, a konkretnie Dakar, dokąd przylecieliśmy z Paryża. Niemal mityczne, kojarzone ze sławnym rajdem miasto okazało się jednak wielkim rozczarowaniem. Poza ścisłym centrum na południowym krańcu półwyspu Vert z okazałymi gmachami rządowej dzielnicy, inne fragmenty miasta wraz z okalającymi je licznymi slumsami są brzydkie, a czasem nawet napawają wstrętem. W tym rejonie świata wiele osad czy przedmieść pozbawionych jest kanalizacji, a ludzie swoje potrzeby załatwiają wprost w Atlantyku, traktowanym jako kloaka. Co gorsza, ulice pełne są przysłowiowych „rzęchów”, zdezelowanych, kilkunastoletnich, wysłużonych pojazdów z Europy, których nawet we wschodniej części kontynentu nikt już nie chce. Nie posiadają one filtrów ani innych zdobyczy nowszej technologii, w efekcie czego w Dakarze dusimy się od smogu. W powietrzu i na ulicach unoszą się tysiące foliowych opakowań, stanowiących tutaj najbardziej czytelny znak współczesnej cywilizacji.
            Mimo wszystko jadąc w ten rejon nie da się zapewne ominąć Dakaru, choć najlepszym rozwiązaniem byłoby go jak najszybciej opuścić, zatrzymując się na maksimum 2 noce. Ten czas należy wykorzystać na jednodniową wycieczkę na pełną kolonialnego uroku wysepkę Gore. Strategicznie położona, dominująca nad Zatoką Dakarską była ona obiektem pożądania Portugalczyków, Holendrów, Anglików i Francuzów, ostatecznie przypadając tym ostatnim. Twierdza i miasteczko, które tam powstały, wyrosły na ludzkiej krzywdzie i nieszczęściu, będąc przez długie lata swoistą hurtownią zwożonych tutaj z Zachodniej Afryki niewolników. To nie przypadek, że Jan Paweł II podczas swojej wizyty apostolskiej w Senegalu, odwiedzając Gore, modlił się w jednej z większych cel i pozostawił tam świecę.
Z najwyższego punktu wyspy, gdzie w XX w. powstał artyleryjski donżon blokujący zatokę, rozpościera się wspaniały widok na Dakar, który z odległości nawet nieźle się prezentuje. Podniszczone działobitnie są rezultatem angielskiego bombardowania latem 1940 r., kiedy to Brytyjczycy obawiali się, że lokalne francuskie władze kolonialne, lojalne wobec reżimu Vichy oddadzą twierdzę Niemcom.
            Ciekawym, choć mocno zaniedbanym miastem jest Port Louis, podobnie jak Gore wpisane na listę dziedzictwa światowego UNESCO. Posiada ono również kolonialny koloryt, zwłaszcza że przez długie lata pełnił rolę administracyjnego centrum francuskiego Senegalu, zanim nie zostało zdeklasowane przez Dakar. Urok dzisiejszego miasta wydaje się nieco wyblakły, ale coś z dawnej atmosfery się tutaj zachowało. Wyrosło ono w XIX w. na wysepkach oddzielonych od stałego lądu rzeką o tej samej nazwie co kraj – Senegal. Jej brzegi połączył żelazny most projektowany przez inżyniera ... Gustawa Eiffla (tego samego!). I tutaj niestety dbałość o czystość nie zajmuje wysokiej pozycji w systemie wartości.

W latach międzywojennych w Port Louis istniał punkt etapowy dla hydro-samolotów pomiędzy Europą a Ameryką Południową. Wśród pilotów znajdowali się Jean Mamroz oraz Antoine Saint-Exupery, co przypomina mały pomniczek niedaleko plaży na wysepce N’dar. Właśnie tutaj znajdowała się baza owych latających łodzi…

             Kilka nie najgorszych plaż znajduje się na południe od Dakaru, w regionie zwanym Petit Cote, w kierunku granicy gambijskiej, ale naprawdę piękne zakątki wybrzeża znajdują się w południowym Senegalu, zwanym Casamance, wokół Cap Skiring. W przewodnikach rekomendowany jest też Park Narodowy Niokolo Doba, znajdujący się na wschodzie, ale tam nie udało się nam dojechać.
            Podsumowując, nasze wrażenia z Senegalu nie są najlepsze, a gdyby jeszcze przytoczyć impresje z drugiego miasta kraju, niesamowicie zaśmieconego Kaolack, z nieznanych nam przyczyn polecanego w Lonely Planet, to byłyby one jeszcze gorsze. Nie da się ukryć – współczesna cywilizacja odcisnęła tutaj swe piętno przede wszystkim w postaci nagromadzonych tysięcy brudnych, fruwających na wietrze plastikowych worków i torebek…

ODSŁONA DRUGA: GAMBIA
            Ten kraj to właściwie rzeka, wokół której koncentruje się cale życie mieszkańców, nie licząc kawałka atlantyckich plaż. Stołeczny, stosunkowo niewielki Banjul (ok. 50 tys. mieszkańców) jest wzorem przeciętności, ale szczęśliwie nie straszy, jak to często zdarza się w przypadku afrykańskich miast. Kilka razy większa jest zatłoczona, hałaśliwa Serekunda, w której oprócz stawu z czczonymi, na poły oswojonymi krokodylami (Kachikaly Crocodile Pond), nie ma nic ciekawego. Za „gwiazdę” robi tutaj nieźle odżywiony krokodyl Charlie (Karol), pozwalający na głaskanie swego tułowia i robienie z nim zdjęć. Ma już kilku następców, równie jak on zupełnie pozbawionych agresji.
            Największą atrakcją Gambii są jednak plaże. Niewiele ich jest – wybrzeże kraju liczy sobie zaledwie kilkadziesiąt kilometrów - ale są one czyste, zadbane i otoczone niezłą infrastrukturą turystyczną. Pewne odcinki stanowią plaże ciemne, co dowodzi ich wulkanicznego pochodzenia. Na plażach - o czym pisał już niekoronowany król polskich obieżyświatów, Wojciech Dąbrowski - można spotkać przystojnych beachboysów, zalecających się do korpulentnych, bądź znacznie wcześniej urodzonych turystek z Europy. Ponoć są swoistą specjalnością Gambii, choć widziałem ich też w Senegalu.
            Kilkadziesiąt kilometrów w górę rzeki, po jej północnej stronie, rozłożone są wsie Alberda i Jufreh. To tutaj amerykański pisarz o afrykańskich korzeniach, Alex Haley, rozpoczął akcję swojej sławnej powieści „Korzenie”, na podstawie której powstał jeszcze bardziej znany na cały świecie serial telewizyjny. Artysta zawarł w swojej książce wątki autobiograficzno – rodzinne, ponieważ jego przodkowie wywodzili się właśnie z grona niewolników z plemienia Mandinka, pojmanych nad rzeką Gambia i wywiezionych za Ocean. Przodkiem pisarza miał być bohater pierwszych odcinków serialu, Kunta Kinte. Z przesłanek komercyjnych wielu mieszkańców wiosek podaje się za krewnych Haleya i potomków jego bohatera.
            Na środku rzeki znajduje się mała wysepka James, z nieźle zachowanymi ruinami fortu z kazamatami, gdzie przetrzymywano niewolników przed dalszą ekspedycją w bezmiar upokorzeń, cierpień i łez.

Forteca na James Island została zbudowana w 1652 r. przez… lennika Rzeczpospolitej Obojga Narodów, pozbawionego praw do tronu księcia kurlandzko-semigalskiego Jakuba Kettlera, który opanował obszary nad ujściem Gambii do Atlantyku, trzymając je w garści do 1661 r, kiedy to musiał oddać je Anglii. Tereny te stanowiły pierwszą w historii kolonię Kurlandii i Semigalii, w której książę założył handlowe faktorie. Miał także ambitny plan stworzenia spółki handlowej oraz floty okrętów w celu podboju nowych terytoriów na terenie Ameryki Południowej. Co ciekawe, ów luterański książę otrzymał do tego błogosławieństwo papieża, Innocentego X.

             Gambijczycy są spokojnym ludem i jest tam bezpiecznie, ale z punktu widzenia zwiedzania rzeczy ciekawych wystarczy tutaj pobyt kilkudniowy.

ODSŁONA TRZECIA: MALI
            Wydaje się, że właśnie to państwo jest perłą w koronie Zachodniej Afryki. Już w średniowieczu istniały tutaj regionalne potęgi jak Songhaj i dawne malijskie królestwo. Stolica kraju, Bamako, jak większość miast Afryki nie posiada specjalnego wyrazu, ale jest w miarę czyste i stanowi doskonałą bazę wypadową. Atrakcji zaś w Mali nie brakuje. Na listę UNESCO wpisane zostały dwa średniowieczne miasta: Djenne i Timbuctou. Pierwsze słynie z glinianej bądź błotnej zabudowy i największego na świecie meczetu wzniesionego z wysuszonego mułu, który robi kolosalne wrażenie. Choć mogłoby się wydawać, że miejscowość to wielki skansen, to jednak Djenne żyje, chociaż niektóre przejawy tego życia mogą przerażać. Brak kanalizacji powoduje, że środkiem wielu uliczek płyną urynowe strumyczki ścieków. Timbuctou natomiast otoczone jest magią handlowego miasta położonego na szlaku karawan pomiędzy Marokiem a Zatoką Gwinejską. Do początku XIX w. pod karą śmierci chrześcijanom zabroniony był wjazd do miasta. W mieście żyć miało 333 muzułmańskich świętych mędrców (tzw. marabutów). Timbuctou leży na południowym skraju Sahary. Warto wybrać się na jedno– lub dwudniową wycieczkę i wstąpić do wiosek Tauregów, sławnego niebieskiego ludu pustyni.
            Problemem może stać się transport do i z Timbuctou. Ten drogowy jest długi i męczący (np. z Bamako są to 3 dni). Pozostaje krótki lecz kosztowny transport lotniczy – lot co dwa dni - albo rzeczny, Nigrem, przyjemny, dający szansę obserwacji toczącego się życia, ale też z reguły kilkudniowy. My wybraliśmy ten trzeci sposób i trzy doby płynęliśmy do Mopti. Mijaliśmy dziesiątki wiosek, tysiące krzątających się ludzi, prychające hipopotamy i płynące w obie strony pinasy, czyli motorowe łodzie podobne do naszych. Często różniły się one faktycznie tylko rozmiarami. My szczęśliwie byliśmy tylko we trójkę, nie licząc kucharza i „kapitana”, tamte łodzie zaś zazwyczaj ponad miarę zatłoczone, z trudem tylko posuwały się naprzód. Mopti, do którego zmierzaliśmy, stanowi doskonały punkt wypadowy do wspomnianego Djenne oraz do największej zapewne malijskiej atrakcji – krainy Dogonów. To jeden z najciekawszych ludów Czarnego Lądu o bogatych tradycjach kulturowych. Ich dziełem są nie tylko oryginalne osiedla zawieszone na krawędzi płaskowyżu Bandiagara, ale też intrygujące rzeźby, maski i tańce – w tym ostatnim przypadku nawet i na szczudłach. Wiele z prezentowanych rytuałów odbywało się niegdyś na specjalne okazje, teraz zaś są one prezentowane turystom za odpowiednie, umowne kwoty. Tym samym wkroczyła już na ziemie Dogonów wszechobecna komercja, ale jest to pewnie nieunikniony rezultat organizacji życia w czasach, w których pieniądz zdominował międzyludzkie relacje. Momentami może to nawet być przyjemne, gdy przykładowo wchodzimy do kolejnej wioski i w miejscu, gdzie trudno byłoby się tego spodziewać, znajdujemy autentycznie zimne piwo... Lodówka działa tam przecież tylko przez kilka godzin na generator napędzany ropą. Ta zaś dociera tutaj albo na plecach tragarzy, albo na wózku ciągniętym przez osiołki. To się kiedyś zmieni, zwłaszcza, że do osad dociera powoli cywilizacja, doprowadzane są systematycznie drogi i elektryczność. Hitami szlaku południowego okazały się Dourou, Begnimato (spektakularne widoki) i Teli (niesamowite domki). Ciekawe czy Dogonowie zdołają utrzymać, czy też utracą swoją tożsamość w tym zmieniającym się szybko świecie?

ODSŁONA CZWARTA: BURKINA FASO
            Kraj ten słusznie uważany za jeden z najbiedniejszych na globie, z kolei już mniej słusznie i niezasłużenie bywa lekceważony. Choć Burkina nie należy do czołówki najciekawszych państw Afryki, to jednak powszechne postrzeganie jej jako kraju pozbawionego jakichkolwiek atrakcji jest także nadużyciem. Już sama nazwa stolicy, Ouagadougou, pociąga niezwykłością i egzotyką, mimo iż miasto nie może zachwycać, ale to afrykański standard. Najwięcej czaru z poznanych przez nas miejsc w Burkinie, posiadają okolice Bobo – Dziualasso. Na uwagę zasługuje starsza część miasta, Kibidwe, w której znajduje się błotny meczet, podobny do tego z Djenne. Co ciekawe, niewiernym nadal wstęp do niego jest wzbroniony! Chociaż Kibidwe nie jest starym miastem, do jakich przywykliśmy w Europie, to jednak daje wyobrażenie jak wyglądają obejścia czy warsztaty rzemieślników. Poniżej dwóch godzin jedzie się dalej autobusem do miasteczka Banfora. Wokół znajdziemy kilka naprawdę pięknych zakątków: majestatyczny wodospad Karfiguela, jezioro Tangrela z kolonią hipopotamów i wyglądające jak wysuszone, nałożone na siebie plastry miodu skały Domes de Fabedogou.
            Wszędzie napotykaliśmy sympatycznych, życzliwych ludzi, choć jak wszędzie i tu są rejony, do których lepiej nie zaglądać, szczególnie nocą. Z Banfory wróciliśmy do stolicy, a stamtąd polecieliśmy do Beninu.

ODSŁONA PIĄTA: BENIN
            Dawny Dahomej, kraj o wielkiej przeszłości, z niestety mało budującą i optymistyczną teraźniejszością, pomimo wszechobecnego bałaganu i niedostatku, zasługuje na wizytę. Spokojnie można przy tym ominąć i zapomnieć o największym z miast: Cotonou, czy formalnej stolicy: Porto Nuovo. Godną polecenia jest tutaj swoista afrykańska wersja Wenecji, Ganvie. To osada wznosząca się na palach na jeziorze o tej samej nazwie. Eksploracja miasteczka z łodzi przemykającej kanałami, udającymi ulice, niezależnie od ogólnego bałaganu jest sporą atrakcją. Kolorowe stroje mieszkanek, zgiełk i chaos targu na wodzie, wyjątkowo barwnego widowiska, z pewnością pozostają na długo w pamięci gości.
            Kilkadziesiąt kilometrów na północ stąd znajduje się XVII-wieczny Abomey, dawna stolica Dahomeju, będącego w epoce nowożytnej regionalnym mocarstwem. Miasto budowano przez ponad trzy wieki. Turyści przybywają tu, by obejrzeć wpisane na listę UNESCO ruiny pałaców królewskich. Każdy kolejny władca budował nowy pałac na… zgliszczach siedziby poprzednika, przy jednoczesnym zachowaniu ich szczątków. Szkoda tylko, że w nieźle zachowanym kompleksie, nie wolno fotografować. Szczególne wrażenie robi tron oparty na czterech czaszkach wrogów dahomejskich monarchów.
Wzdłuż szos mogą intrygować wielkie butle i słoje z żółto-brązową substancją przypominającą miód. Okazało się, iż jest to przemycane z Nigerii paliwo. Policja nie zwraca na ten proceder uwagi, dlatego też większość kierowców w ten właśnie sposób się zaopatruje, a nieliczne oficjalne stacje paliw mają znikomą liczbę klientów.
            Na południu, niedaleko od granicy z Togo, warto wpaść do Grand Popo. Wędrowców przyciąga piękna, czysta i wręcz legendarna plaża. Niestety wysokie zazwyczaj fale nie zachęcają do kąpieli. Niedaleko jest miasteczko Ouideh, znane centrum kultu wodoo, do którego przyznaje się większość mieszkańców tego kraju. Po zwiedzeniu świętego gaju, można wpaść do świątyni, gdzie czczone są... pytony [!]. Pikanterii dodaje fakt, iż ów pogański chram stoi naprzeciwko katolickiej katedry nawiedzonej niegdyś przez papieża Jana Pawła II. Na plaży wznosi się monument poświęcony wywożonym stąd niewolnikom, którzy na Karaiby przenieśli część swojej kultury i religii. Kilkaset metrów na zachód pobudowano milenijny pomnik, upamiętniający pierwszych chrześcijańskich misjonarzy.
            Pewną atrakcję mogą stanowić też motocyklowe taksówki, zwane tutaj zeti jones. Są tanie i w miarę szybkie, ale to sposób przemieszczania się tylko na krótkie dystanse, jak choćby do granicy z Togo, co uczyniliśmy wyruszając z Grand Popo.

ODSŁONA SZÓSTA: TOGO
            Niewielkie państwo wciśnięte pomiędzy Benin i Ghanę jest dobrym miejscem na krótką przerwę przed większymi turystycznymi wyzwaniami. Można tutaj dobrze zjeść w opartych na francuskiej tradycji i jadłospisach knajpkach oraz napić się niezłego piwa, opartego na niemieckich recepturach (Togo było bowiem do 1914 niemiecką kolonią), szczególnie w stołecznym Lome. Miasto można zwiedzić w jeden dzień, odwiedzając przy tym największy w regionie targ fetyszy, niezbędnych do kultu wodoo, bądź inszego wszelakiego pogaństwa. W końcu można też pospacerować plażą do odległej około kilometra z zachodniego krańca centrum, granicy z Ghaną.
            Warte przystanku jest stare kolonialne centrum administracyjne Aneho, założone jeszcze kiedyś przez Portugalczyków jako targ niewolników. Obecnie, choć może trudno w to uwierzyć, jest ono ośrodkiem przemysłu spożywczego i maszynowego. Przaśnie tam, ale spokojnie, niespecjalnie brudno jak na warunki regionu no i znajduje się tam najładniejsza w tym małym państwie plaża (całe wybrzeże Togo liczy sobie około 70 km).
            W głębi mocno zdewastowanego przyrodniczo kraju, na północy, intrygują chatki w dolinie Tamberma, które z racji posiadania wieżyczek wyglądają, jak miniaturowe błotno-gliniaste zamki. Przetrwały one najazdy sąsiednich plemion przez kilka stuleci, ale nie mogły się oprzeć podbojowi ze strony wilhelmińskiej Rzeszy pod koniec XIX w. Szkoda tylko, że dojazd tam jest niezwykle kłopotliwy. Należy rozważyć, czy czasem nie lepiej dotrzeć do Tambermau z południowej Burkiny lub północy Beninu, niż przepychać się zatłoczoną drogą z Lome, a dopiero potem zmierzać ku Ghanie. My tak zrobiliśmy.

ODSŁONA SIÓDMA: GHANA
            To właśnie Ghana zapoczątkowała w 1957 r. proces dekolonizacji Czarnego Lądu i tym samym należy do najstarszych suwerennych państw na południe od Sahary, nie licząc Etiopii i Liberii. Tutaj też powstało największe sztuczne jezioro – Akosombo, wykreowane w wskutek postawienia tamy i budowy elektrowni wodnej na rzece Wolta.
            Stołeczna Accra rozbudowuje się wzdłuż i wszerz, a w centrum znajduje się nawet kilka niebrzydkich gmachów rządowych. Uwagę przyciąga mauzoleum ojca narodu, pierwszego prezydenta Kwame Nkrumaha, niegdyś promotora ruchu afrykańskiego i lokalnej wersji socjalizmu. Został on obalony podczas zagranicznej podróży do Wietnamu i Chin, zmarł na obczyźnie. Po latach jego szczątki zostały sprowadzone, a on sam zrehabilitowany. Ostatecznie nie da się zakwestionować roli Nkrumaha w drodze do niepodległości.
            Ciekawsze jednak jest drugie wielkie miasto Ghany, Kumasi, centrum ludu Aszanti, które przed najazdem brytyjskim w końcu XIX w. stanowiło główny ośrodek potężnego królestwa. Z dawnej chwały zachowało się niewiele, ale warto zwiedzić lokalne muzea. Doskonałym wprowadzeniem w historie Ghany jest tutejsze muzeum wojskowe, pokazujące nie tylko dzieje wojen Anglików z Aszanti, ale też udział żołnierzy ze Złotego Wybrzeża - jak nazywano niegdyś ten kraj - w obu konfliktach światowych, a także zaangażowanie niepodległej już Ghany w misjach pokojowych. Na skwerze przed muzeum mieszczącym się w brytyjskim forcie, stoi śmigłowiec rodem ze Świdnika, należący kiedyś do jednego z dyktatorów wojskowych, kpt. Jerrego Rowlinsa. Ten ambitny oficer doszedł do władzy na fali walki z korupcją, co przypomina nam znane nam skądinąd historie....
            W Kumasi znajdują się jeszcze dwa inne muzea, gromadzące pamiątki związane z państwem Aszanti, w tym jedno z kopią sławnego złotego stołka aszantyjskich królów (Prempeh II Jubilee Museum). Drugim jest wybudowany przez Anglików dla Prempeha I pałac Manhija. Pomimo zmian historycznych królowie Aszanti nadal funkcjonują. Pełnią rolę przywódców religijnych i autorytetu swego ludu, a także symbolizują wielką przeszłość.
            Jednak to, co najlepsze w Ghanie, rozpościera się wzdłuż wybrzeża. Tym ghanijskim hitem są forty i zamki wznoszone przez kolejnych gospodarzy Złotego Wybrzeża: Portugalczyków, Holendrów i Anglików. Miały one zazwyczaj ponure przeznaczenie: były głównie hurtowniami porywanych w głębi lądu niewolników. Najbardziej efektownymi są fortece w Cape Coast i Elminie. Z pierwszego z tych miast można udać się na zwiedzanie oryginalnego Parku Narodowego – Kukum, gdzie trasa turystyczna prowadzi przez system pomostów zawieszonych poniżej koron drzew, na wysokości około 30 metrów. Na północy, niedaleko Tamale miłośnicy afrykańskiej przyrody mają szanse zobaczyć więcej zwierząt, odwiedzając największy w tym kraju Park Narodowy Mole.

Co najmniej połowę mieszkańców kraju stanowi lud Akan, mieszkający głównie na wybrzeżu, który posiada ciekawy system nadawania imion potomkom od dnia tygodnia, w którym się urodzili. I tak w przypadku poniedziałku mamy u chłopaków imię Kwadwo, a u dziewczyn Adwoa, z kolei wtorku Kwabena i Abena, środy Kwaku i Akua, czwartku Yao i Yaa, piątku Kofi i Afua, soboty Kwame i Ama, niedzieli Kwasi i Akosua. Teraz stało się już jasne, dlaczego Kwame Nkrumah, czy też drugi wielki syn Ghany, sekretarz generalny ONZ Koffi Annan, mieli takie, a nie inne imiona.

             W finale naszej podróży, nie mogło zbraknąć wypoczynku na jednej z pełnych uroku plaż, czystszych niż większość w regionie, nad którymi pochylają się z gracją palmy kokosowe. Nasz wybór padł na Brenu i Gomoa Fettih. Stamtąd droga prowadziła już tylko na lotnisko, ponieważ nasza wyprawa dobiegała końca.

SPRAWY PARKTYCZNE
            Przelot do Afryki Zachodniej nie należy niestety do tanich. Nasz bilet open jaw (odlot z innego miejsca) Air France i KLM do Dakaru i z Accry, kosztował - był to sezon wysoki (sierpień) - 4100 zł.
            Znaczącą wygodą dla wędrowców po tym regionie jest fakt, że w większości państw (frankofońskie, czyli poza Gambią i Ghaną) w użyciu jest ta sama waluta, franki centroafrykańskie, tzw. CFA. Lepiej zabrać ze sobą na wymianę euro, ponieważ jego kurs jest tu zdecydowanie lepszy niż amerykańskiego dolara: 1 € = 650-700 CFA, zaś dolar ledwo dochodzi do niecałych 500, najczęściej zaś tylko do 450 CFA. W przypadku Gambii walutą jest delasi (DG) i 1 $= 25-26 DG, a w Ghanie tzw. nowe cedi (C). Akurat przeprowadzono tam w lipcu 2007 r. denominację i obecnie 1 C = 0,92 $, zaś 1 € = 1,2 C.
            Co nas zaskoczyło: ceny usług turystycznych w tych w większości bardzo biednych państwach wcale nie należą do niskich. Transport, który można określić jako publiczny, przedstawia się kiepsko.             Zorganizowany został na głównych przelotowych trasach i panuje w nim zazwyczaj nieziemski tłok lub bywa tak niezwykle rzadki, iż trudno na jego podstawie budować program wyprawy. Wypadało nam, ze względu na ekonomię czasu, wynajmować samochód z kierowcą, a to musiało kosztować. W Senegalu przejechanie taksówką przez cały kraj, obejmujący powierzchnię ok. 1/3 Polski, od Port Louis do granicy gambijskiej wyniosło nas 100 €. Najdrożej wypadało w rejonie Timbuctou, najbardziej oddalonym od tzw. cywilizacji technicznej, gdzie istnieją poniekąd zrozumiałe problemy z paliwem. Rejs po Nigrze także do tanich nie należał - ok. 100 € na dzień dla trzech osób, ale alternatywą byłyby powolne, gęste od tłumu pinasy. W cenie mieliśmy także byle jakie, ale zawsze jedzenie.
            W krainie Dogonów lepiej wykupić jakiś treck, ponieważ łatwiejszy jest wówczas transfer i akomodacja wraz z wyżywieniem całodobowym w wioskach. Zazwyczaj cena dzienna wynosi wówczas ok. 50 €. W Beninie wynajęcie łódki do wizyty w Ganvie wyniosło nas równowartość 30 € - za kilka godzin. Nieco taniej jest w Togo, ale to przecież niewielki kraj. Świetne są tam lokalne piwa, oparte na jeszcze niemieckich - czyli dobrych - recepturach.
            Noclegi w hotelach w strefie CFA kształtowały się od 10 000 do 37 000 w klasie turystycznej – zapomnijcie o klasyfikacji gwiazdkowej - za cały pokój. Najtańszy nocleg - pokój z łazienką, znaleźliśmy w Dakarze, ale nie jest to adres godny polecenia (Hotel Marche).
            W sumie była to ekscytująca, choć momentami lekko traumatyczna podróż,. Pomimo niewygód i problemów higienicznych warto było ją odbyć. Choćby dla Dogonów, Djenne, plaż w Gambii i Ghanie czy też Ganvie - Wenecji Afryki.

 

 

Nasi Partnerzy

 

Copyright ©  Turystyka Kulturowa 2008-2024


Ta strona internetowa używa pliki cookies w celu dostosowania serwisu do potrzeb użytkowników i w celach statystycznych. W przeglądarce internetowej można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Brak zmiany tych ustawień oznacza akceptację dla cookies stosowanych przez nasz serwis.
Zamknij