|
Przez Ugandę i Ruandę
Michał Jarnecki
PO PROSTU UGANDA
Winston Churchill nazwał ją
kiedyś, z pewną emfazą, Szwajcarią Afryki, ze względu na krajobrazy zachodniej
i południowej części kraju, nieco mniejszej od Polski, bo liczącej sobie 265
tys. km². Przesłanek dostarczyć mogły mu zapewne góry sięgające zazwyczaj
od 2000 do 4000 tys. metrów i przecinające kraj polodowcowe bądź powulkaniczne
jeziora. Niektóre z górskich kulminacji sięgają jeszcze wyżej, jak Ruwenzori ze
strzelającymi w niebo swoimi ośnieżonymi turniami na wysokość ponad 5000 metrów.
Bramą wjazdową
jest zazwyczaj, było też tak w moim przypadku, lotnisko Entebe, położone ok. 40 km od stołecznej Kampali, nad Jeziorem Wiktorii. Można również przyjechać autobusem z jednego z
sąsiednich afrykańskich państw, najczęściej Kenii bądź Tanzanii do samej
Kampali. Stolica, co znowu niestety bywa normą w Czarnej Afryce, nie należy
pięknych, ale można się tutaj przespać, zorganizować jakieś safari i wycieczki,
dobrać lub wymienić pieniądze. Z obiektów można rzucić okiem na katedry (katolicką
i anglikańską), meczet ufundowany przez Kadafiego oraz nowoczesne centrum z
kilkoma bankami, parlamentem i hotelami. Kilka kilometrów od centrum, w Kasubi
znajdują się groby trzech królów Bugandy, monarchii istniejącej tutaj przed brytyjskim
podbojem, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ostatni dwaj: Mwanga
i jego syn Mutessa II, zwani kabakami współpracowali z Anglikami, stąd może ich
ciekawa, wspaniała rezydencja, wzniesiona w dużej mierze za brytyjskie
pieniądze. Dzisiaj pełni ona funkcje reprezentacyjne.
Brytyjczycy podarowali
ostatniemu nawet Rolls Royca, którego resztki można obok pałacu zobaczyć.
Swego czasu budynek zaadoptował na jedną ze swoich rezydencji, krwawy
dyktator, Idi Amin Dada, znany z filmu „Ostatni król Szkocji”, z
brawurową rolą Foresta Whitakera. Tyran wzniósł tam też kazamaty dla swoich
przeciwników. Zachowały się tam jeszcze kości i plamy krwi jego ofiar.
|
No dobrze, ale
prędzej czy później musimy i chyba powinniśmy, wyjechać z Kampali, bo to najpiękniejsze
w Afryce, to dzika natura, parki narodowe i krajobrazy, a tego właśnie tam
wszędzie ubywa. Rosnąca populacja zabiera na swoje potrzeby kolejne obszary
naturalnego środowiska dzikich zwierząt, wchodząc z ich światem w głęboki
konflikt. Powiększające się miasta i najczęściej poruszające się po byle jakich
afrykańskich drogach, najczęściej stare samochody, wśród nich przysłowiowe
„rzęchy”, emitują szkodliwe substancje i śmieci, skutecznie zanieczyszczając
atmosferę. Uganda może nie jest najgorszym przykładem, wydaje się, że sprawa
wygląda bardziej czarno w Zachodniej Afryce, ale nie omijają jej te zjawiska.
W Ugandzie nie brak
parków, w których można przeżyć dobre safari. Dobre a nie znakomite, ponieważ
populacja zwierząt odradza się po czasach Idi Amina i interwencji tanzańskiej,
gdy niekarne żołdactwo żywiło się ich mięsem. Najbogatsze w faunę są Queen
Elizabeth Nat. Park oraz Murchinson Fall. Lepiej znany jest mi ten drugi,
rozpościerający się w dolnym biegu Nilu, w północno-zachodniej części i na nim
się nieco skupię. Oprócz niemałej ilości zwierząt, w tym czterech z „big five” (brakuje
nosorożców, których stado się odbudowuje w jednym z zasobnych rezerwatów –
m.in. sprowadzono jednego ze Stanów…)[1],
atrakcją są dwa wodospady na Nilu. Bywalcy drugiego z parków (południe kraju),
opowiadali, że więcej spotkali tam słoni.
W Ugandzie są dwa
parki, w których istnieje szansa spotkania goryli górskich: Bwindi i Mgahinga.
Bliżej o warunkach towarzyszących ewentualnej wizycie rozpisałem się przy
okazji Ruandy i nie chcę zanudzać. To droga impreza i zwierzęta unikalne.
Wydaje się, że nieco taniej akomodacja wychodzi od ruandyjskiej strony, bo na
wejściówkach nie oszczędzimy (500 $!). W Mgahinga są też do zobaczenia
szympansy.
Uganda ma też coś do
zaoferowania miłośnikom turystyki jeśli nie ekstremalnej, to na pewno jednak
wymagającej pewnego wysiłku i odwagi. Najpierw będzie to wspinaczka na masyw
Ruwenzori, którego najwyższy ze szczytów, Mt. Stanley, sięga 5199 m. n.p.m. Widoki są oszałamiające, o ile nie ma mgły, ale też i z racji wysokości, bywa strasznie
zimno. Inną opcją może być wspinaczka na Mt. Elgon, liczący 4321 m., po drugiej, wschodniej stronie kraju. W obu wypadkach niezbędne jest wynajęcie porterów,
czyli tragarzy i przewodnika, co zwiększa koszty, no ale dla zdecydowanych nie
musi to być wcale przeszkodą. Miłośnicy raftingu z kolei znajdą coś dla siebie
w dolnym biegu Nilu, blisko jednego z jego źródeł, niedaleko miejscowości
Jinja. Spływał tam nawet najwybitniejszy z Hindusów, podczas pobytu w Afryce,
Mahatma Gandhi, co upamiętnia, ufundowany przez niepodlegle Indie pomnik. Sama
Jinja zasługuje na wizytę. Jest uroczo położona nad Jeziorem Wiktorii i
źródłami Nilu (szczerze mówiąc te nie są jedynymi), mniej zanieczyszczona od
stolicy, posiada niezłą bazę hotelową, a zwiedzić również można największy
browar kraju, tutaj właśnie zlokalizowany. Flagowym produktem jest piwo…Nil
oczywiście! Kilka kilometrów dzieli miasto od ładnego wodospadu Bujagali.
Kilka dni
poświęciłem, wracając z Ruandy, na pobyt nad uroczym, długim, pochodzenia
wulkanicznego jeziorem Bunjoni. Leży na wysokości ponad 1500 m. i jest bardzo głębokie, sięgając nawet miejscami prawie 600 metrów i co nie mniej ważne, czyste. W przeciwieństwie do wielu Ugandyjczyków, dla nas posiadaczy
kawałka bałtyckich plaż, nie straszna jest temperatura wody 16-17 stopni. Z
tafli jeziora wyrasta szereg wysp, na których wyrosło kilka hotelików. Za poradą
innych, wynająłem lokalną dłubankę, takie jakieś conoe, wraz z Murzynkiem,
który pomagał mi wiosłować. Kosztowało 10 $ na pół dnia…. To był dobry pomysł!
Z bliska można zobaczyć ptactwo, pluskające wydry oraz niewidoczne inaczej
wysepki i brzegi Bunjoni. Swobodnie można już brzegu niemal skakać na główkę,
co czyniłem każdego ranka, biorąc swoisty tusz… wraz z moją gospodynią Oliwią,
u której wynajmowałem bungalow. Można powiedzieć, że to czarna Wenus…Nad
pięknym jeziorem wyrastają kolejne hotele i bungalowy i obawiam się, że już za
ileś lat zrobi się tłoczno i niekoniecznie miło, jak dotąd. Bunjoni leży obok
nadgranicznego miasta Kabale.
Kilka słów należałoby
poświęcić Entebe i jego okolicom. Zanim wyjechałem, trochę chciałem go
zobaczyć. Na południe od lotniska rozpościera się grupa wysp, zwana Sesje. Na
jednej z nich – Ngamba, istnieje coś w rodzaju sierocińca i rezerwatu
szympansów. Blisko lotniska znajduje się nad jeziorem Park Botaniczny i stary,
porządny, niemal luksusowy, pamiętający czasy kolonialne hotel Lake View,
który zwał się niegdyś Windsor. Warto zobaczyć i zanurzyć się w lekko
dekadenckiej atmosferze miejsca, gdzie nocował zarówno Winston, jak mi królowa
Elżbieta oraz jej rodzice (Jerzy VI i matka, również Elżbieta). Powyżej willę
ma prezydent Ugandy – Museveni.
Powrót do realiów
afrykańskich zapewni rzut oka na port rzeczny, w typowo afrykańskim, prymitywnym
stylu, zahaczającym o przysłowiowy „syf”. Ale to on sprawia właśnie, że jest niezmiernie
malowniczo.
Ostatnie godziny czy
minuty poświęcić można samemu lotnisku. Nic specjalnego, ale tutaj rozegrała
się 4 lipca 1976 r. jedna z najgłośniejszych akcji antyterrorystycznych w
historii. Komandosi izraelscy, uwolnili z rąk palestyńskiej organizacji Czarny
Wrzesień i sprzyjającego wówczas Arabom, Idi Amina, pasażerów porwanego
samolotu El Al.
Przelot do
tego uroczego kraju nie należy do najtańszych, co zresztą jest regułą w Czarnej
Afryce. Może być kłopot z zakupieniem latem biletu poniżej 4000 złotych. Warto
śledzić w internecie ceny KLM, który ma chyba najlepszą, mimo wszystko, ofertę.
Baza noclegowa jest rozsądna cenowo, co nie oznacza, że brakuje luksusowych,
drogich hoteli i lodgów. Można od 10 do 20 $ znaleźć pokój z łazienką. Po co
szaleć? Jedzenie jest tanie, podobnie jak transport publiczny. Walutą jest
szyling, a dla ciekawskich 1 $ = 2100 USh. Piwo kosztuje zazwyczaj od 1500 do
2000 USh, czyli w sumie byczo jest…
W KRAJU NIE TYLKO TYSIĄCA WZGÓRZ.
Ruanda gdyby nie
straszliwa najnowsza historia, mogłaby spokojnie uchodzić za brylant Afryki
Wschodniej i poniekąd z punktu widzenia krajobrazu, za archetyp Szwajcarii czy
Austrii, Czarnego Lądu. Ten górzysty niewielki, ponad 10-krotnie mniejszy od
Polski kraj, z racji swojej pokrywa więcej niż tysiąc mniejszych czy większych
wzniesień i przecina kilka jezior, ale nazwa poniekąd jest adekwatna, choć samo
porównanie do europejskiej mekki turystycznej i bankowej, sformułowano niejako
na wyrost. Tylko rzeźba terenu uprawnia do takich uogólnień, poza tym reszta
jest afrykańska. Oznacza to dla orientujących się w realiach kontynentu wiele:
wszechobecny czerwonawy kurz, którego kolor pochodzi z szylkretowej gleby.
Państwo położone na
styku Konga, Tanzanii, Burundii i Ugandy jest jednym z mniejszym na Czarnym
Lądzie, mając 26, 3 tys. km². Pomimo że mniejsza od Polski ponad
dziesięciokrotnie Ruanda, ma wiele do zaoferowania.
Moim
zasadniczym celem była chęć zobaczenia goryli górskich, jednego z najbardziej
rzadkich i zagrożonych gatunków, w swym naturalnym środowisku oraz złożenie
hołdu prochom i pamięci Diane Fossey, która tak wiele przysłużyła się ich ochronie…Ta
niezwykła kobieta sporą część swego życia spędziła właśnie w Ruandzie i tutaj
też została przez kłusowników, zapewne, zamordowana na Boże Narodzenie 1985 r.
Hołdem jej pamięci stał się wspaniały film, przy którym płakałem jak bóbr,
„Gorilla in the mist”[2]
z kreacją Sigourney Weaver w roli
głównej. Nie mogłem nie być na jej grobie na stokach wulkanicznej góry, w bazie
Karisoke, na wysokości prawie 3000 metrów. Spoczywa tam obok swoich ukochanych goryli, zwłaszcza Digita, zamordowanego przez kłusowników, którego uważała za
swojego nieformalnego przyjaciela.
Same
górskie goryle można jeszcze zobaczyć jeszcze w Kongo, ale tam panuje
permanentny bałagan i wojna domowa, która ponoć wygasa oraz Ugandzie. Ja
wybrałem Ruandę. Tutaj jest mniejszy tłok, a także nieco tańsza baza noclegowa
wokół Parku Narodowego Wulkanów, gdzie żyje ze 350 goryli. Ze względu, że te wspaniałe
zwierzęta nie tolerują tłumów, maksymalnie w grupie obserwujących ich żywot
może znajdować się ośmiu turystów i rangers/strażnik parkowy oraz pilnujący
bezpieczeństwa dwaj żołnierze. Zdarzały się niegdyś ataki band z Konga. Agresywne
potrafią być też zwierzęta jak np. bawół. Wizyta trwać może maksimum godzinę,
czasem godzinę z akademickim kwadransem. Cena jest trochę zaporowa – 500 $
(USD), z czego tylko 25 to bilet wstępu do parku. Na szczęście większość sumy
skierowana jest na rozwój lokalnej społeczności, tak że w jej interesie jest
chronić te zwierzęta.
Moja własna godzina
była jedną z ważniejszych w mym życiu. Zrobiłem serie wspaniałych zdjęć… Nie
zapomnę tych chwil, gdy szef rodziny, tzw. silverback (z racji siwego pasa na
grzbiecie), niemal mnie musnął przechodząc bezceremonialnie obok…i gdy
baraszkowały czarne jak smoła maleństwa…
Drugim parkiem z
trzech w skali Ruandy, nawiedzonym przez mnie był Nyungwe Forest, przy granicy
z Burundi. To jeden z większych obszarów dziewiczej dżungli w Afryce. Istnieje
tam szansa spotkania innych niż goryle naczelnych, jak choćby szympansów, gerez
czy mniejszych małpek. To niemal mistyczne miejsce, gdy od godziny 6 rano
rozpoczynamy wędrówkę po lesie, słońce przebija się przez konary wielkich drzew
i dżungla się budzi.
Trzeci z
parków Akagera, podobny jest do innych w Ugandzie, Tanzanii czy Kenii,
gromadząc klasyczne zwierzęta sawanny, ze słoniami, antylopami i żyrafami w
tle. To ładne miejsce, ale już na afrykańską skalę stanowi pewien standard…
Ruanda posiada
namiastkę swojej Riwiery nad jeziorem Kivu, stanowiącym naturalną granicę z
Kongiem. Ruandyjskim Cannes lub namiastką San Remo, jest Gisenyi, gdzie
naprawdę istnieje piaszczysta plaża a jezioro zachęca do kąpieli. Co do tej,
nie podejmujmy pochopnej decyzji! Rejon Kivu, szczególnie od kongijskiej strony
ciągle aktywny jest wulkanicznie. Z dna jeziora wydobywają się funerole,
niekiedy o trujących właściwościach. Życie biologiczne zbiornika nie należy w
efekcie do bogatych. Tam można się kąpać, gdzie czynią to Murzyni… Oni wiedzą
lepiej, gdzie można!
Historycznym oraz
intelektualnym centrum kraju jest miasto Butare, blisko burundyjskiej granicy.
Posiada swoisty kolonialny urok oraz fascynujące muzeum etnograficzne, jedno z
lepszych w całej Afryce. W ramach odejścia od kolonialnej przeszłości, w
swoistej „walce o pamięć”, zostało ostatnio przechrzczone na swojsko nam
brzmiące Huye…
Stolicą formalną i
rzeczywistą jest Kigali. Rolę tą pełni od uzyskania niepodległości w 1962 roku,
z racji bardziej centralnego położenia. Nie ma w nim niczego co rzucałoby na
kolana, ale też nie odrzuca, jak wiele innych afrykańskich metropolii brudem,
zgiełkiem i wrzaskiem. W Kigali załatwia się ostanie formalności związane z
wejściem do parków, podlegających ORTP, czyli Ruandyjskiemu Biuro Parków
Narodowych. Po sprawdzeniu lub uiszczeniu opłaty, dostaje się wejściówkę na
dany dzień. To tutaj można zobaczyć pierwowzór „Hotelu Ruanda”, znanego z filmu
opowiadającego o najnowszej tragicznej historii tego kraju. Hotel faktyczny nazywał
się „Mille de Collinne”, czyli „Tysiąc wzgórz”. Będąc w Kigali, nie da się
ominąć tematu tragedii z 1994 roku. Wtedy to miała miejsce gigantyczna rzeź
dokonana na ludzie Tutsi przez większość wywodzącą się z Hutu wiosną 1994 r.
Zginęło wówczas według szacunków ok. 1,2 mln mieszkańców, w dużej mierze przy
obojętności świata, skupiającego wówczas uwagę na Zatoce Perskiej. Na
północnych obrzeżach miasta powstał wzorowany na izraelskim instytucie Yad
Vashem i polskich zbiorach z obozów koncentracyjnych, pomnik-memoriał
poświecony bezprzykładnej zbrodni. Ekspozycja osadzona w realiach XX w.,
wskazuje iż ruandyjski genocide nie był czymś wyjątkowym. Przygotowany pośrednio
przez kolonializm belgijski (Belgowie przyszli po Niemcach w 1916 r.),
stosujących sprawdzoną historycznie politykę „dziel i rządź”, faworyzujących
Tutsi wobec Hutu, wybuchł z podwójną siłą wiosną 1994 r., choć krwawe
porachunki zdarzały się już wcześniej. Jak to bywa, najbardziej wstrząsająca
jest część poświęcona zamordowanym dzieciom. Do mordu używane były najbardziej
prymitywne narzędzia, jak maczety, noże, pilniki, gwoździe, nie mówiąc o
nabijaniu na pal, czy sztachety lub rozbijanie główek o kamień czy drzewo…Świat
powinien o tym wiedzieć!
Niedaleko Kigali w Nyamata,
dawny kościół stanowi kolejny pomnik i dowód zbrodni. W maju 1994 r. zostało
tutaj zamordowanych 25 tys. ludzi. Wewnątrz pustej świątyni leżą porozrzucane,
zakrwawione ubrania ofiar… Na zakrwawionym ołtarzu – brązowe ślady krwi
zostały na albach – widać prymitywne narzędzia zbrodni. W podziemiach i za
kościołem znajdują się masowe groby ofiar rzezi, w tym przypominające
Kambodżę piramidy ułożone z czaszek i piszczeli…
|
Ruanda to nie
tylko wspaniała przyroda, fascynujący ludzie – kraj jest bezpieczny, może nawet
najbezpieczniejszy w regionie, ale i balast najnowszej historii. Należy
podkreślić, że nowe władze, stanowiące syntezę Tutsi i Hutu, starają się
prowadzić politykę pojednania, zacierając różnice plemienne. Ręka sprawiedliwości
dotknęła głównie organizatorów zbrodni, łagodniej obchodząc się z prostymi
wykonawcami. Prowadzona jest polityka jednej Ruandy, a nie diabolicznych
rozliczeń i grzebania w przeszłości. Musimy życzyć sukcesu…Oby się Ruandzie
powiodło. Zasługuje na to!
Można tam
dotrzeć bezpośrednio samolotem KLM, ale lot do Kigali nie należy do tanich (ok.
4500 zł), albo autobusem z Ugandy czy Tanzanii, co jest zdecydowanie tańsze,
kosztując około kilkunastu do 20 $. Noclegi są zazwyczaj nieco droższe niż w sąsiedniej
Ugandzie, ale też są jakościowo lepsze. Budżetowe opcje są w granicach 10-40 $,
choć czasem można i taniej się przespać. Posiłki zamykają się w granicach od 4
do 10 $, choć jak ktoś się nie brzydzi, taniej zje w lokalnych garkuchniach. Transport
publiczny jest niezły, tani, ale bywa tłoczno. Co ciekawe kursuje punktualnie.
W miastach uzupełnieniem są tanie taksówki motocyklowe, zwane boda-boda. Radzę
skorzystać. Przygoda!
[1]
Słonie, bawoły, żyrafy, lwy, nosorożce
[2]
Goryle we mgle z 1991 r.
|