Główna :  Dla autorów :  Archiwum :  Publikacje :  turystykakulturowa.ORG

 

Data wydania 29 września 2011, redaktorzy prowadzący numeru: Jacek Borzyszkowski, Paulina Ratkowska

Numer 10/2011 (październik 2011)

 

Itinerarium

 
 
 Bangladesz

Michał Jarnecki 

Indyjskie impresje. Raport z subkontynentu cz. II

Indie są krajem, który można zwiedzać niemal bez końca, niezależnie ile razy się tam było. Nie chodzi tylko o wielkość tego kraju, ale również o kulturowe bogactwo, długą historię, tradycje, przyrodnicze kontrasty i fascynujących ludzi. Tym razem skierujmy wzrok w kilka punktów odwiedzając Bengal Zachodni, Varenasi, Kaszmir i Lakdah. Przy okazji będąc w Kalkucie przez kilka dni wyskoczyłem za przysłowiową "miedzę", do Bangladeszu, stąd w raporcie znajdzie się i stąd wzmianka. No to ruszamy we wspólną podróż !

Kalkuta
Podczas wcześniejszych odwiedzin Indii przed laty nie miałem szans zobaczenia wschodniej części tego kraju, stąd decyzja rozpoczęcia tej wizyty od Kalkuty. Była trudna z racji pory roku - lato nie jest najlepszym czasem do pobytu w Bengalu i w ogóle w środkowych czy południowych Indiach, ponieważ wtedy przypada czas monsunów, czyli zenitalnych, często niewyobrażalnych opadów i niesamowitej wilgotności. Jednak w życiu nie zawsze robimy to, na co mamy ochotę, a decyzje wymusza rzeczywistość, w tym przypadku urlop. Było ciężko, ale dało się w sumie wytrzymać, chowając się raz po raz do klimatyzowanych wnętrz, dłużej odpoczywając i oczywiście schładzając się pod prysznicem.
Kalkuta jest jednym z kilku indyjskich miejskich molochów liczących kilkanaście milionów miast. Na ulicach i chodnikach panuje niesamowity tłok oraz zgiełk. Wilgotność i upał czynią dłuższe spacery trudnymi fizycznie. Bliższy kontakt może czasem przerażać osoby przewrażliwione na punkcie formalistycznie pojmowanej czystości lub porządku. Na ulicach koczują ludzie, centrum otaczają dzielnice nędzy składające się rozsypujących się domów i bud. Uliczne hydranty i zbiorniki deszczówki służą biedocie za wanny i umywalnie. Zniechęcają do wejścia rozklekotane, przeładowane autobusy i staromodne tramwaje bez szyb, z zakratowanymi oknami. Na chodnikach kwitnie życie: funkcjonują jadłodajnie, rozłożone są kramy z tandetą oraz działają biura ... pisania podań. Najsprawniejszymi środkami transportu są taksówki i lokalne metro.
Kalkuta mimo swego bałaganu, tłoku i ciężkiego klimatu ma jednak kilka niezwykle ciekawych miejsc. Była niegdyś, do lat 60-tych XIX w., administracyjnym centrum brytyjskich Indii, zanim ta rola nie przypadła Delhi. Pamiątką tych czasów jest monumentalny, wykładany marmurem gmach Victoria Memorial. W ogóle warto pochodzić po centrum i przyglądać się wielu budynkom w kolonialnym stylu. Atrakcją będzie też jedna z ważniejszych w kraju świątyń bogini Kali, tzw. Khaligat. Szkoda, ze nie bardzo da się sfotografować wnętrze i oblicze groźnej patronki.

Wypada się tez niewątpliwie udać do ośrodka Matki Teresy, gdzie znajduje się grób tej wielkiej, wyniesionej na ołtarze kobiety, zmarłej w 1997 r. Na piętrze można zaglądnąć do izby, w której mieszkała ta sławna Albanka. Skromne wnętrze kontrastuje z wieloma rezydencjami rodzimych duchownych. Cisza, skupienie, siostry krzątające się wkoło i… wolontariuszki z całego świata, pragnące się choćby na kilka dni przydać w prowadzonych hospicjach czy szpitalach przez zgromadzenie Służebniczek Maryi..

W Kalkucie wznosi się też dom i muzeum wybitnego indyjskiego poety wywodzącego się z Bengalu, noblisty z 1912 r., Rabindranaha Tagore. Warto tam wpaść. Miłośnicy wyrafinowanej sztuki indyjskiej znajdą coś dla siebie w India Museum, stosunkowo niedaleko od Victoria Memorial. Kolekcja jest potężna. Można tam stracić kilka godzin, ale warto. Jeśli jest monsun, to dobra opcja na ten czas.

Bangladesz
Zapewne niejeden zada sobie pytanie: po co Bangladesz ? Chciałem osobiście skonfrontować popularne wyobrażenia i stereotypy o tym państwie. W Kalkucie można z łatwością załatwić sobie wizę banglijską w tutejszym konsulacie. Do Bangladeszu, konkretnie Dhakki, jeździ codziennie autobus. Trwa to kilkanaście godzin, zazwyczaj połowę doby. Jeśli nie zależy nam na czasie czy banglijskiej stolicy to właściwie wystarczy nam dotrzeć do granicznego przejścia Benapole i przejść go pieszo. Potem możemy pojechać w dowolny punkt tego stosunkowo niedużego, choć ludnego kraju (ponad 124 mln. mieszkańców !), stanowiącego około połowy terytorium Polski. Jeśli nam się śpieszy to codziennie lecą z Kalkuty do Dhakki co najmniej dwa samoloty - cena biletu powrotnego około 120-130 $.
Dhakka zaskakuje wielokrotnie. Jest to czyste, zadbane i kolorowe miasto, kontrastujące z bardzo chaotyczną Kalkutą, a mieszkają tam niesamowici mieszkańcy, którzy reagują z autentycznym entuzjazmem na widok zazwyczaj nielicznych przyjezdnych. Byłem wraz z żoną nieraz zatrzymywany przez zwykłych ludzi, którzy chcieli podać nam dłonie, a nawet po prostu dotknąć. Komercja chyba jeszcze nie zdążyła się tam zakorzenić.

W stołecznym mieście uwagę zwracają niezwykle barwne riksze, które są znakiem firmowym Dhakki. Warto jakiś odcinek się nimi przejechać. Wspaniały sposób poznania miasta i nawiązania kontaktów.

Jest tam też kilka obiektów wartych co najmniej zobaczenia. Imponuje rozmiarami i ciekawą mogolsko-brytyjską architekturą gmachy uniwersytetu, a subtelnością grobowce lokalnych władyków wśród klombów i kanalików. Przy porcie rzecznym stoi ładny różowy pałac jakiegoś biznesmena z końca XIX w. Niebanalnym rozwiązaniem jest budynek parlamentu. Z muzeów zaciekawiło mnie muzeum wojny wyzwoleńczej z Pakistanem, która przyniosła niepodległość w 1971 r. po krótkiej, ale krwawej i niezwykle brutalnej walce z Pakistanem. Bojownicy walczący o wolność zwani byli Mukti Buhini. Walczyły nawet dziewczyny…
Największą atrakcję stanowi spojrzenie na miasto od strony rzeki Buriganga. Gęsto zakotwiczone lub stojące w dokach remontowane statki i łodzie oraz krzątający się wokół nich ludzie, pozostawiają niezatarte wrażenie.
Bangladesz to właściwie kraj - delta, konkretnie Gangesu i Brahmaputry. Wielką frajdą byłoby go poznawać właśnie od strony rzeki, czy raczej labiryntu rzek i kanałów wielkiej delty nizinnego państwa. Osobiście pływałem Mughlą gapiąc się na ryżowe poletka i z pozoru tylko leniwe życie mieszkańców mijanych wiosek oraz liczne poruszające się rzeką obładowane towarem czy pasażerami łodzie i stateczki. Odwiedziny w jednej z wsi stały się świętem dla lokalnych społeczności.
Super hitem jest park narodowy Sudarban, którego skrawek znajduje się też w Indiach. Żyje tam największa w świecie populacja tygrysa bengalskiego. Niestety to nie był dobry czas do wizyty i głupio się przyznać, ale wielkich kotów nie zobaczyłem.
W Bangladeszu odnajdziemy też nieliczne zabytki, jak ruiny Mainimati i Somapuri Vihara, buddyjskich świątyń sprzed ponad tysiąca lat oraz koło Narsingdi stare miasto z epoki mogolskiej (XVI-XVIII w.). Miłośnicy plażowania znaleźliby z kolei, nieco na siłę coś dla siebie na południe od Cox Bazar, ale powiedzmy sobie szczerze, to nie jest riwiera !
W sumie to, jak by powtórzyć za słowami znanej kolędy, nie jest wcale takie podłe miejsce pod słońcem, w którym żyją jedni z lepszych i bardziej gościnnych ludzi na ziemi. Szkoda, że ten kraj tak niesprawiedliwie bywa doświadczony przez naturę i pokręconą, dramatyczną najnowszą historię.
Ceny tutaj są zazwyczaj niskie, choć na trek do parku Sudarban należałoby się liczyć z wydatkiem około 700 $. Wycieczki Mughlą w znośnych dla nas warunkach z podwiezieniem klimatyzowanym samochodem to około 50 $. Noclegi w standardzie turystycznym - pokój z A/C to około 25-30 $. Są tez hotele z najwyższych pólek, 4 i 5 gwiazdkowe, ale można zadać tutaj pytanie - po co ?

Varanasi
Z Kalkuty, po powrocie z Bangladeszu nocnym pociągiem (pierwsza klasa, sleeper z klimatyzacją, około 20 dolców), dotarłem do świętego miasta hinduistów - Varenasi. Nie ma co owijać w bawełnę. Najciekawsza jest ta część miasta, która rozpościera się nad Gangasem. Będąc na miejscu, trzeba koniecznie przejść tarasowatymi nadbrzeżami opadającymi schodami ku rzece, noszącymi nazwę ghatów oraz przepłynąć tą trasę łódką i z pewnego dystansu spoglądać na toczące się życie. Pielgrzymi dokonują rytualnych ablucji, między nimi nurzają się w wodzie bawoły, pary zawierają śluby, a w dwóch punktach dokonywane są kremacje zwłok (Manakarinka i Charanpaduka Ghat). Ze zrozumiałych względów nie powinno się tam robić zdjęć, aby uszanować majestat śmierci. Czasem o łódkę ocierają się zawinięte w liście bananowca dziecięce zwłoki, ponieważ według zwyczaju nie pali się dzieci poniżej 10 lat, jak też świętych, zwanych sadu - tym przywiązuje się kamień młyński u szyi i zwyczajnie topi. Ponoć również nie kremuje się pokąsanych przez żmije. Varenasi musi się znaleźć na trasie i waszych wycieczek, ponieważ potem łatwiej chyba zrozumieć ten kraj.

Kaszmir i Lakdah
Lato, które bywa przeklętym terminem dla zwiedzania całej reszty Indii, w przypadku północnych i górzystych ich rejonów, wydaje się idealnym czasem dla wizyty. Trudno napisać cos zupełnie oryginalnego o stolicy stanu Kaszmir, Srinigarze. Miasto posiada ciekawą starszą część (np. meczet z XIV i fort z XVII w.), ale największą jego atrakcją jest położenie nad rozgałęzionym jeziorem Dhal. Co prawda na stałym ladzie nie brakuje hoteli, ale tutaj należy spać na jednej z zakotwiczonych na stale barek na jeziorze. Najlepiej z dala od miasta. Cisza, spokój i cudowne panoramy z obu stron. Od zachodniej strony otaczają kotlinę góry Karakorum, a od wschodniej Himalaje. Od tej właśnie flanki przed trzema stuleciami mogolscy władcy ufundowali piękne ogrody z licznymi kwitami, fontannami i kanalikami, które niegdyś pełniły rolę nieformalnej klimatyzacji.
Magicznym miejscem jest osada Gulmerg położona wysokości około 2000 m. Swojsko tam. Czuć zapach igliwia, są hale, gdzie albo pasą się owce lub ostatnio przybywają golfiarze. Stąd rozpoczyna się trasa jednej z najwyższych kolejek linowych świata, docierająca na prawie 4000 m. n.p.m. Widoki są przednie, żeby nie powiedzieć uderzające, a jak nie ma chmur rysuje się po lewej stronie od górnej stacji kolejki, na masyw Nandża Parbat (około 7000 m.).

To co psuje lekko atmosferę to wszechobecność armii ze względu na utrzymujące się napięcie i konflikt z Pakistanem. Ostatecznie toczyły się tutaj kilkakrotnie zacięte walki, a wielu Kaszmirczyków myśli o zerwaniu z Indiami, samodzielności lub przyłączeniu do muzułmańskiego sąsiada.

Kaszmir jest uroczy, ale jeszcze piękniejszy jest Lakdah, jego wschodni fragment. Ów kraik stanowi hinduską część Tybetu. Tak. To nie bajda żadna, ale rezultat jeszcze kolonialnych czasów, kiedy Brytyjczycy zajęli te obszary na pograniczu z Chinami i ich autonomiczną prowincją, która długo cieszyła się niemal pełną niepodległością. Dotrzeć tam można na kilka sposobów. Najtaniej jest tradycyjnie autobusem, ale to musi trwać ze względu na jakość i ograniczona przepustowość drogi. Z Kaszmiru mniej więcej 2 dni, przez Kargil, lub 3-4 dni z Delhi przez Manali (od południowej strony). Pozostaje jeszcze opcja lotnicza, zarówno ze stolicy lub Srinigaru. Widoki są uderzające, ale pamiętajmy, że to z kolei pociąga większe wydatki (od 80 do około 200 dolarów - one way). Nie ma tutaj zatrzęsienia przewoźników i lotów, samoloty zabierają zaś koło setki pasażerów, stąd czasami okazuje się, że miejsca szybko się sprzedają i może zaistnieć sytuacja, iż musimy lecieć klasą biznes. Miasto Leh, faktyczna stolica regionu, leży na wysokości 3500 metrów, w himalajskiej kotlinie. Dominuje nad nim pałac będący pomniejszona wersja Potali z chińskiego obecnie Tybetu. Jeszcze powyżej wznosi się jeden z licznych tutaj lamaistycznych klasztorów.
Widoki w Lakdahu porażają pięknem i przysłowiowa szczęka opada. Przez środek regionu płynie Indus, a wzdłuż jego biegu rozłożonych jest kilkanaście klasztorów zwanych tutaj gompami. Zachęcam do wspólnej, na razie na poły wirtualnej wędrówki przez najciekawsze z nich. Przegląd zacznijmy od zachodniej strony Leh, na drodze do Srinigaru. Po około 20-25 kilometrach wyrasta gompa Likir, z największą z lokalnych statui Buddy, liczącą sobie 25 metrów. Niedaleko, na drugim brzegu Indusu, w małej dolince prostopadle opadającej ku rzece, znajduje się najstarszy - pochodzący z XI stulecia i najcenniejszy z klasztorów, Alchi. Jego niewielkie wnętrze pokrywają fantastyczne freski w stylu indyjsko-tybetańskim, z mitologiczną przeważnie treścią. Najdalej na zachód, w połowie drogi do Kargil (początek właściwego Kaszmiru), wznosi się gompa Lamayuru, której fragment pochodzi nawet z X wieku. Klasztor wraz z otaczającymi go stupami, impresywnie wkomponowany jest w himalajski grzbiet i rozpościera się z niego majestatyczna panorama.
Z kolei na wschód od Leh szczególnie wartymi odwiedzin są gompy Spituk i Stoh z ciekawymi terasowatymi pałacami, Shey z pięknym 12 metrowym posągiem Buddy znajdującym się w środku oraz najlepiej się prezentujący z zewnątrz, Thiskey. Jego pełne majestatu gmachy pokrywają piętrowo całe wzgórze i czynią z pewnej oddali ten właśnie klasztor najbardziej fotogenicznym (około 17 kilometrów od Leh). Piękne wnętrza posiada gompa Hemis, gdzie też odbywa się najsławniejszy i niezwykle kolorowy z lokalnych festiwali religijno - folklorystycznych. Do wymienionych wyżej klasztorów docierałem wynajętym jeepem, co mniej więcej wynosiło od 50 do 80 $ za dzień. Na upartego do kilku głównych leżących na trasie Kargil-Leh-Manali, jak Lamayuru, Shey i Thiskey kursują dosyć regularnie lokalne autobusy, ale te polecam najwytrwalszym turystom z plecakiem. Do pozostałych transport publiczny bywa kapryśny, którego częstotliwość jest trudna do ustalenia bądź docieramy okazją lub na nogach, niekiedy do 10 kilometrów.

Piękne, ale trudne do odwiedzin, polecane dla wymagających wiele od siebie turystów są okolice jeziora Tso Mori, przylegającego do chińskiej granicy. Aby tam dotrzeć należy mieć dobre zdrowie. Musimy przejechać przełęczą powyżej 4500 metrów. Jezioro jest słone, mieni się kolorami, a odbijają się w nim pobłyskujące śniegiem szczyty. Na miejscu nie ma bazy turystycznej. Namiot wydaje się niezbędny, chyba ze zanocujemy w jakimś kamiennym szałasie. Z Leh to wyprawa na dwa dni. Nagrodą za trudy są cudowne panoramy, o ile nie ma mgły i nie pada deszcz. Taka impreza musi być droższa od wypadów do klasztorów i musimy liczyć się z równowartością ponad 150 dolarów.

Pozostał już tylko powrót do Delhi (stamtąd wypad na dzień do Agry) nad jednym ze skrzydeł masywu Himalajów, a stamtąd poprzez Helsinki do Warszawy. Podstawowy bilet notabene był okazyjny - 2200 złotych (promocja !). Zazwyczaj oscylują w granicach 3000 złotych i mamy wówczas więcej ofert, np. oprócz przewoźnika fińskiego, też Emirates, KLM, indyjski Jet, z przesiadkami w Niemczech (Frankfurt, Monachium), w Italii (Mediolan), czy Londynie, lub Amsterdamie. Na miejscu korzystałem z airpassu Indian Airways oraz z jednego przelotu linią Jet. Było tych lotów w sumie 5. Zapłaciłem za niemal drugie 2000 zł, co wynikało z zasygnalizowanego wyżej faktu konieczności wykupienia biletu na odcinku Leh - Delhi klasą biznes. Zależało mi jednak na czasie. Indie warte są jeszcze niejednej wyprawy, podczas których spróbuję zobaczyć południe, co również innym polecam.
 

 
Varenasi, Kaszmir i Lakdah
 

Nasi Partnerzy

 

Copyright ©  Turystyka Kulturowa 2008-2024


Ta strona internetowa używa pliki cookies w celu dostosowania serwisu do potrzeb użytkowników i w celach statystycznych. W przeglądarce internetowej można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Brak zmiany tych ustawień oznacza akceptację dla cookies stosowanych przez nasz serwis.
Zamknij