|
Michał Jarnecki
Boliwia Wysoka: Na Altiplano i w Królestwie Srebrnych Łez (Potosi i Sucre)
Stolica i jej okolice
Stolica może, ale nie musi być w przypadku Boliwii pierwszym przystankiem podczas wyprawy.
Kto
wie czy nie rozsądniej, z powodu adaptacji do wysokości, wjechać autobusem,
np. od strony Argentyny czy
Brazylii. Ja i moi towarzysze (w tym kobiety), jednak, pierwsze kroki postawiliśmy w el capital.
La Paz dzierży palmę pierwszeństwa wśród światowych stolic pod względem wysokości. Najwyżej położonym
punktem jest lotnisko, posiadające nawet adekwatną nazwę, El Alto - prawie 4100 m n.p.m. Jadąc z Aeropuerto
do centrum, stopniowo opadamy w kotlinę i z krawędzi rozpościera się monumentalny i trójwymiarowy pejzaż
miasta. Wyżej wznoszą się slumsy, co jest w sumie logiczne - tlen jest tutaj wartością, stąd zamożniejsze
dzielnice, położone są niżej - na wysokości 3700-3600 m n.p.m. Miasto choć założone już w 1548 r. przez
konkwistadorów, do najpiękniejszych nie należy i nie posiada zbyt wielu zabytków. Te, które się uchowały
z kilku trzęsień ziemi to kościół św. Franciszka i św. Dominika. Niedaleko nich znajduje się sławny targ
fetyszy, które ponoć mają magiczne właściwości, choć patrząc na zaschnięte embriony, czaszki i kości
zwierząt, nie bardzo się chce w to wierzyć.
Bardzo ciekawe jest Museo de Coca, chyba unikatowy taki obiekt na globie, ukazujące różne sposoby zastosowania
liści koki, kojarzonej tylko z groźnym narkotykiem. Za miastem, już w niższej części kotliny natrafiamy
na pewien fenomen natury - tzw. Dolinę Księżycową, ze skałkami o osobliwych, lekko kosmicznych czy surrealistycznych
kształtach.
Po drodze ze stolicy do sławnego, najwyżej położonego jeziora świata -
Tititaca, docieramy po mniej więcej
dwóch godzinach do fascynującego i tajemniczego kompleksu Tiahuanaco/Tiwanaku, wzniesionego na
wysokości ok. 3800 m n.p.m.
Miejsce to odkryli hiszpańscy konkwistadorzy, ale nie zostało porządnie zbadane do dzisiaj. Po raz pierwszy
wykopaliska przeprowadzono tam w 1955 r. Oprócz kompleksu świątyń, (w tym i trapezowatej ściętej piramidy),
którego ruiny zostały do dzisiaj, wiadomo, że w okolicy Tiahuanaco prawdopodobnie znajdowały się zabudowania
z cegieł. Możliwe, dla niektórych oczywiste, że miasto pierwotnie zbudowano w okolicy pobliskiego jeziora
Titicaca. Tutaj pojawiają się niekiedy fantastyczne przypuszczenia i próby datacji. Biorąc pod uwagę
fakt, że tafla tego jeziora opada konsekwentnie od kilku milimetrów do kilkunastu centymetrów rocznie
to na podstawie tych danych można uznać, że Tiahuanaco mogło, dla innych musiało, powstać przynajmniej
kilkadziesiąt tysięcy lat temu. No właśnie, czy tempo opadania zawsze musiało być takie samo? Pierwsze
datowania z wykorzystaniem izotopu C14 wskazały na to, że ruiny mają 25 tysięcy lat. Naukowców musiało
to przerazić, bo tak długo testowali, aż najpierw wyszło im 12 tysięcy lat p.n.e. i ostatecznie zatrzymali
się wskazując początki tej kultury na 500 lat p.n.e. Wtedy wszyscy historycy odetchnęli z ulgą, bo do
tego dało się "dorobić" jakąś historię.
Datacja Tiahuanaco była rzeczywistym problemem. Nie ma też jednomyślności odnośnie określenia momentu
powstania budowli. Przeważa pogląd, wspierany przez testy wykonywane wspomnianą metodą radiowęglową,
wskazujące przedział lat od 600 do 536 r. p.n.e. To przemawia przeciwko datowaniu powstania bramy Puma
Punku, znanej również jako Brama Słońca, proponowanej przez Artura
Poznanskyego, a dokonanej poprzez
pozycjonowanie i orientację astronomiczną głównych elementów budowli w stosunku do Słońca. Uwzględniając
zjawisko tzw. precesji - przesuwania się osi obrotowej Ziemi - twierdził on, że budowla mogła powstać
od 14 000 do 15 000 lat temu.
|
Popularna jest opinia, że kultura andyjska powstała nagle w V-VI wieku p.n.e. i upadła z nieznanych powodów
mniej więcej w XIII wieku naszej ery.
Najokazalszą budowlą z całego zespołu jest Akapana. Jest to piętnastometrowej wysokości platforma o powierzchni
180 × 140 m. Boki jej pokryte są murami, a wnętrze to skupisko budowli wzniesionych wokół dużego zbiornika
wody. Ściany zbiornika oblicowane zostały płytami z kamienia. Drugi zespół to Calasasaya - platforma
w kształcie litery U i wymiarach w planie 135 × 120 m. Podobnie jak Akapana, została otoczona murami,
z których zachowały się pionowe bloki skalne, połączone dawniej ścianami. Na dziedziniec prowadziły monumentalne
schody zbudowane z sześciu stopni. Nie mnie oceniać czy w skład tego zespołu, czy też odrębnego mniejszego
Puna Punku, wchodzi najcenniejsza z tutejszych konstrukcji. W przypadku Tiahuanaco chyba najważniejszym
elementem, który przetrwał do dzisiaj wydaje się być tak zwana Brama Słońca, wzniesiona z andezytowych
bloków. W jej centralnym punkcie znajduje się wizerunek boga (wpisany w kwadrat), prawdopodobnie mitycznego
Wirakoczy, a po bokach wyobrażenia kalendarza. Tajemnicze są również reliefy 48 tzw. "zapłakanych ptaków",
prawdopodobnie kapłanów w rytualnych maskach. Obok leżą inne wielkie andezytowe bloki.
Istotną rolę kultową pełniły też kamienne kolosy, z których dwa są nadal eksponowane na miejscu wykopalisk,
a trzeci, zwany "Brodatym" w muzeum. Na kolasach, zwanych też stellami oraz kilku kamiennych fragmentach
Puma Pinku (otoczenie Bramy Słońca), zachowały się reliefy z motywami krzyża (zapewne zbieg okoliczności),
co uratowało je, przed zniszczeniem ze strony chrześcijańskich nadgorliwych "burzy murków".
Królestwo srebrnych łez
Hiszpańscy konkwistadorzy, na gruzach inkaskiego imperium, zazwyczaj chcieli od podbitych Indian jednego
- złota bądź, gdy go brakowało, ślepego wręcz posłuszeństwa. Co prawda ideologicznym uzasadnieniem podboju
były dążenia iście misyjne, związane z nawracaniem tubylczej ludności i rozprzestrzenieniem płomienia
wiary świętej. Jednakże styl, w jakim to się odbywało i poziom podpitych często pseudo-misjonarzy z nożem
w zębach, arkebuzem czy pistoletem za pazuchą, nie dawał podstaw do tezy o wyższości cywilizacyjnej przybyszów.
Choć w poszukiwaniach mitycznej złotej krainy konkwistadorzy nie ustawali, to jednak nie wszędzie żółtawo
połyskujący kruszec udało się znaleźć. Na bezrybiu i rak ryba, mawiają u nas, a jeżeli przybierał on
postać srebra, to tym lepiej dla niego. Właśnie chyba najwydajniejsze złoża srebra znaleziono na ziemiach
obecnej Boliwii, gdzie natychmiast, pomimo niesprzyjających warunków - zimno i wysoko (4100 m n.p.m.)
- powstało miasto Potosi.
Żywiołowo rozrastające się kopalnie potrzebowały nieograniczonej wprost taniej, żeby nie powiedzieć,
darmowej siły roboczej. Do faktycznie niewolniczej pracy zagnano setki tysięcy Indian, a także sprowadzanych
z Afryki Murzynów. Ci akurat, nie nadawali się do pracy w tych straszliwych, tak odmiennych od sawann
Zachodniej Afryki, warunkach. Hiszpańscy zdobywcy usankcjonowali system, podobny do wschodnioeuropejskiej
pańszczyzny, w którym Indianie z gór odrabiali swoje powinności w kopalniach, stosując dziwaczny i krzywdzący
sposób przeliczeń - zawyżone normy mieszały się z osobliwym przelicznikiem urobku. Nie trzeba mówić,
że chodniki w górach drążono prymitywnymi narzędziami, pracując w nieziemskich częstokroć ciemnościach
i trudnych geologicznie warunkach. Gazy uwięzione w skałach, straszliwe amplitudy temperatur - od minus
20 do plus 35-40, gdzie jak pokazują stare ilustracje pracować dawało się nago, zbierały krwawe żniwo,
a średnia życia górnika zbliżała się do 30-tki. Pracowały też dzieci, kilkuletni chłopcy, co niestety
i dzisiaj nie jest niczym nadzwyczajnym. Niektórzy badacze uważają, że w kopalniach śmierć znalazło,
co najmniej milion ludzi w ciągu 300 lat...
Napływ rabunkowo wydobywanego w Potosi kruszcu zachwiał systemem ekonomicznym całej Europy, wywołując
tzw. rewolucję cen. Ładunek znajdujący się we wraku statku Nuestra
Señora de Atocha zatopionego w 1622 r.
jest typowym przykładem takiego wydobycia. Na jego pokładzie znajdowało się 47 ton srebra oraz 150 tysięcy
złotych monet i sztabek.
|
Dzisiaj już znacjonalizowanymi kopalniami i chodnikami wydrążonymi pod Cerro Rico (dosłownie Bogatą Górą...),
symbolem nie tylko Potosi, ale i kraju (jej wizerunek tkwi w godle), zarządzają spółdzielnie górnicze.
Warunki niewiele się zmieniły. Górnicy mają do swej dyspozycji laski dynamitu, czasami tylko świder elektryczny,
a chodniki najczęściej nie są niczym zabezpieczone. Ciemności rozświetlają blade gazowe i acetylenowe
zazwyczaj lampki. Urobek wywożony jest w taczkach. Wśród pracujących dominują młodociani, nie brak też
dzieci. Charakterystycznym obrazkiem są żujący liście koki górnicy. Koka w pewnych ilościach pomaga w
aklimatyzacji do skrajnie trudnych warunków klimatycznych i różnic wysokości, no i też dodaje, na krótko
zresztą tego, co młodzież nazywa "powerem". Składając wizytę w kopalni, co jest możliwe, a niewątpliwie
stanowi fascynujące przeżycie, choć do przyjemnych nie należy, nie wypada nie obdarować biednych ludzi,
zarabiających pomimo swej ciężkiej harówki, około... 25-30 USD na miesiąc! Daje się im papierosy, liście
koki z katalizatorem w postaci zaschniętego ziemniaka (tak, że w buzi pęcznieją), spirytus(!) i laski
dynamitu. Podczas wizyty, najczęściej w pozycji skurczonej, natykamy się na szokujące świadectwa, mimo
upływu kilkuset lat od chrystianizacji Ameryki, ślady dawnych kultów, zmiksowanych z katolicyzmem. Obok
krzyża i wizerunków Matki Boskiej, odpowiedników Boga Słońca i Matki Ziemi,
Pachamamy, znajdziemy tam
figury diabła, władcy ciemności, traktowanego przez indiańskich górników jako swoistego partnera i kolegę.
Wskutek głębokiego przekonania(?), że jest on mężczyzną, podkreślony jest jego chłopięcy atrybut,
budzących szacunek rozmiarów. W usta wkładają mu i zapalają papieros, jak przystało koledze. Co ciekawe,
ma on niebieskie oczy, co przypomina hiszpańskich zdobywców, kojarzonych z szatanem...
W Potosi zachowało się wiele kolonialnej zabudowy, ale perełkami szczególnego rodzaju są świątynie św.
Franciszka, św. Marcina i św. Wawrzyńca (San Lorenzo), których przepych wyposażenia przypomina o świetności
miasta, niegdyś najbogatszego na kontynencie, póki złoża nie uległy częściowemu wyczerpaniu. Z dachu
kościoła św. Franciszka rozpościera się kapitalna panorama miasta i Cierro Rico. Ze świeckich gmachów
uwagę przykuwa Casa Real de la Moneda, czyli królewska mennica, w której bito srebrne reale na całe imperium,
gdzie swego czasu słońce nie zachodziło. Chyba to najlepsze boliwijskie muzeum. Najciekawszymi eksponatami
są wielkie młyny do przemiału skalnego materiału i tłocznie monet.
Antonio de Sucre (1795-1830) - generał, jeden z grona największych libertadorów - wyzwolicieli Ameryki
Południowej, wywodzący się z Wenezueli. Był bliskim przyjacielem Simóna
Bolívara, walczył pod jego rozkazami od 1813 r. 24 maja 1822 r. pokonał wojska hiszpańskie pod
Pichincha, dzięki czemu został wyzwolony Ekwador. W
1824 r. stoczył zwycięskie bitwy na równinie Junin
i pod Ayacucho, na skutek czego zostało
wyzwolone Peru i co przesądziło o niepodległości państw
Ameryki Południowej i wycofaniu Hiszpanów z tego kontynentu. W latach 1826-1828 był prezydentem Boliwii
(Górnego Peru), którą wyzwolił rok wcześniej. Był przeciwnikiem włączenia tego kraju do Peru. W 1828
r. ustąpił ze stanowiska i wyjechał do Ekwadoru. Zginął na skutek zamachu.
|
Nie tak specjalnie daleko od Potosi, jak na standardy tego wielkiego kraju, bo tylko 140 km, położone
jest bliźniacze miasto Sucre, niegdyś faktyczna stolica kraju, teraz już tylko konstytucyjna.
Z urzędów centralnych pozostała tylko władza sądownicza. Ze względu na dominację bielonych wapnem budynków
z kolonialnych jeszcze czasów, nosi ono "ksywę": "ciudad blanca", co oznacza dosłownie "białe miasto".
Według wielu, najpiękniejsze w całej Boliwii. Można spacerować bez końca urokliwymi uliczkami i zaułkami,
przyglądając się misternie zdobionym balkonikom czy patiom na podwórkach. Tutejsze świątynie, otwierane
notabene w dziwacznych godzinach, kryją wewnątrz wiele skarbów i dzieł sztuki. Najciekawszymi są klasztory
Recoleta, La Merced, kolegium św. Filipa i katedra.
Nie można też zapomnieć o roli, jaką odegrało miasto w okresie walk o niepodległość. To tutaj wybuchło
25 maja 1809 r. powstanie przeciwko Hiszpanom i choć stłumione, stało się zaczynem nowych starań. Tutaj
też doszło do spotkania największego z Libertadorów, czyli wyzwolicieli kontynentu, Simona Bolivara z
podkomendnym, zwycięzcą w ostatniej już kampanii, generałem Antonio de Sucre w 1825 r. i ogłoszenia niepodległości.
Po przedwczesnej śmierci młodego bohatera, miasto zmieniło nazwę, odchodząc od pierwotnych starych: Chuquisaca
czy przejściowej La Plata (srebro). O chlubnej przeszłości miasta przypomina gmach Casa de la
Libertad,
przy rynku głównym, zwanym dumnie Plaza Mayor. W jednej z licznych kawiarenek wokół placu można w końcu
usiąść i spokojnie spojrzeć na toczące się życie...
Informacje praktyczne
Dolot do Boliwii nie należy do tanich. Mało co lata z Europy do tego kraju i należy się liczyć z ceną
powyżej 1000 Euro. Zazwyczaj i tak następują przesiadki. Niewątpliwie taniej to wychodzi z krajów sąsiadujących,
o ile odbywamy większą podróż po regionie. Najtańsze będą zawsze loty z miejscowości na pograniczu, choćby
chilijskiej Arici, peruwiańskich lotnisk w Juliaca i Cuzco, czy argentyńskiej
Salty. O częstotliwość
i aktualność danych pytajmy agentów. Dalej albo lecimy lokalną linią LAB do Sucre (ok. 70-100 $), albo
jedziemy autobusem za 1/3 tej ceny.
Wreszcie z Chile, Peru, Argentyny czy Brazylii można dotrzeć też drogą lądową. Tak się składa, że Potosi
i Sucre leżą niemal centralnie, tak że czekać nas będzie dłuższa podróż. Wydaje się, że z drogowych przejść
najdogodniejsze są koło peruwiańskiego Puno (do Copacabany nad Tititaca) czy argentyńskiej La
Quaica (do Villazon).
Walutę tego andyjskiego państwa stanowi boliviano (BB); 1 złp = około 1,8 BB, a 1$ = ok. 7
BB. To tani
kraj, przystępny cenowo. Większość rzeczy tańsza jest niż u nas, z żywnością włącznie.
Nie brakuje w opisywanych miastach hotelików w przystępnej cenie i niezłym standardzie. W La Paz funkcjonuje
sporo hi steli czy hostali (a la pensjonat), a nawet hotelików w przystępnych cenach, w rejonie centrum.
W Sucre polecałbym hostal nazywający się jak i samo miasto, zlokalizowany w starej kolonialnej rezydencji,
z cudownym patio, za ... 25 $ za pokój. Także Potosi posiada niezłą ofertę, ale tam zadbajcie o sprawdzenie,
czy dadzą wam na noc koce lub czy jest ogrzewanie. Miasto leży wysoko i często nocą jest zimno. Mnie
spodobał się posiadający dobry personel, hotel "Jerusalem". Cena podobna do tej z Sucre.
Wiele jest tanich lokali w centrum serwujących smaczne i zdrowe posiłki. Nie ma specjalnej potrzeby uzupełnienia
diety na targowiskach, chyba, że zależy nam na owocach.
Wizyta w kopalni kosztuje około 7-10 $. Za bilet do mennicy w Potosi płacimy 3 $, ale za chęć robienia
zdjęć powinniśmy zapłacić dodatkowo. W obu miastach płaci się za wstęp do niektórych świątyń. Cena wynosi
ok. 0,5- 1$.
|