|
Michał Jarnecki
Boliwia niska… nie znaczy, że gorsza. Prowincja Santa Cruz
Z Boliwią najczęściej, poniekąd słusznie, kojarzy się strzeliste szczyty Andów, pasące się na jednej
z najwyższych wyżyn, a zarazem płaskowyżu globu - Altiplano, lamy, wikunie czy alpaki, pograniczne z
Peru jezioro Tititaca, najwyżej położoną stolicę świata - La Paz (3750-4018 m. n.p.m.) i kolonialne perły
wspomnianej wyżyny Potosi i Sucre, tudzież największy salar świata, w okolicach Uyuni. W porządku to
wszystko się zgadza, ale stanowi część tego, co Boliwia nieco zapomniana, może dlatego, że jest trudniej
skomunikowana (brak dostępu do morza i połączeń lotniczych ze starym kontynentem). Zazwyczaj łączy się
ją w katalogowych wycieczkach z Peru, a program jej dotyczący, bywa ograniczany do minimum. Jest też
"inna", równie ciekawa i niesamowita Boliwia - niższa, gorąca część wschodnia, głównie prowincja Santa
Cruz czy bardziej północne strony wokół Trinidadu. To albo rejony stepowe, rolnicze, zwane zazwyczaj
Llanos, czy też boliwijskiego fragmentu Pantanalu (mokradeł) na pograniczu z Brazylią, przedgórza andyjskiego
czy też boliwijskiej - i proszę się nie dziwić, Amazonii. Basen tej gigantycznej rzeki, obejmuje z dopływami
kilka sąsiednich państw, w tym oprócz znacznego kawałka Peru, częściowo Boliwię, Ekwador i Kolumbię.
Viva Santa Cruz!
Stolicą wschodniej Boliwii i zarazem największym miastem kraju, jest ponad milionowe Santa Cruz. Nie
bardzo da się je ominąć, ale kolonialne, stosunkowo niewielkie centrum warte jest spaceru, szczególnie
okolice rynku i katedry, z której wieży rozpościera się niebrzydka panorama miasta. Znajduje się tutaj
kilka interesujących muzeów, czy to przypominających czasy panowania Madrytu, czy też o charakterze etnograficznym,
gromadząc zbiory dziedzictwa indiańskiej społeczności. Udałem się, dysponując chwilą wolnego czasu do
lokalnego ZOO, które wyspecjalizowało się w faunie występującej w Boliwii. Jest tam ciekawy przegląd
stworzeń, które zazwyczaj niełatwo wypatrzeć podróżując na własną rękę. Ja ucieszyłem się widząc ciekawskiego
leniwca, który zszedł z drzewa, aby przyglądać się turystom, jak również bardzo rzadkiego misia andyjskiego
- iaguari, choćby z tego powodu, że noszę ksywę Misiu i interesują mnie czworonożni, bardziej futrzaści
kuzyni. Jeśli chodzi o zwierzaki i możliwość lepszego im przyjrzenia się, to polecałbym noclegi w hostelach
Bolivar lub Loco Loro. W pierwszym mieszka sympatyczny i przyjazny tucan Simon, chętnie wchodzący na
rękę przybyszom. Nosi imię wielkiego wyzwoliciela, bohatera całego kontynentu, a w drugim gadatliwa zielona
papuga, czasami jak nazwa hostelu - lekko szalona i pokręcona.
Wieczorem, kiedy jest nieco chłodniej i są już zamknięte biura oraz większość zakładów przemysłowych,
na rynek i jego okolice wypełzają tysiące mieszkańców, którzy spacerują, toczą namiętne dyskusje, przygrywa
muzyka, a czasem rozlega się głos lokalnej Edith Piaf, wielkiej Gladys Moreno. Siadając z lodem o smaku
maracui w ręku, przypatrywałem się tętniącemu życiu, słuchając rozlegających się dźwięków, w tym i najsławniejszej
z pieśni Gladys Moreno, z której słowami w pełni się zgadzam: Viva Santa Cruz!
La Chiquitania
Nazwa ta została "zarezerwowana" dla części środkowej prowincji Santa Cruz, obszaru niegdyś oddanego
w dobie kolonialnej jezuitom, którzy stworzyli tutaj szereg misji, posiadając już odpowiednie doświadczenie
z obszarami na terenie obecnego pogranicza paragwajsko-argentyńsko-brazylijskiego wśród Indian Guarani.
Nazwę zawdzięcza ludom indiańskim z rodziny Chiquitos. Podobnie, jak w przypadku terenów zamieszkałych
przez Guarani i tutaj dzieło jezuickie spotkała podobny los - zostali wypędzeni, stając się ofiarą politycznych
rozgrywek, zmasowanej krytyki zakonu w dobie Oświecenia i zwykłej chciwości. Zorganizowane i zagospodarowane
ziemie były solą w oku lokalnych kreolskich elit dążących do powiększenia swych majątków. Pod względem
krajobrazowym jest on ciekawszy od płaskiego i pełnego pól kukurydzy, prosa czy innych upraw zbożowych
w Llanos. Jest lekko pofałdowany, poprzecinany serią potoków i stosunkowo niewielkich rzek. Świątynie
pobudowane przez Indian i jezuitów posiadają podobny jednolity i oryginalny styl, poza może murowanym
San Ignacio, bliższemu europejskim wzorcom. Drewniane, jednonawowe hale, nieco podobne do wielkiej stodoły
z opadającym i wysuniętym lekko poza fasadę dachem, od frontu posiadają wijące się, misternie rzeźbione
kolumny. Wpisane są na listę UNESCO ze względu na swój unikatowy styl i cywilizacyjną misję i rolę, jaką
odegrały w przeszłości i w jakiś skromniejszy sposób czynią to dalej. Tutejsi jezuici, zazwyczaj wywodzący
się ze Szwajcarii i południa Niemiec nauczyli Indian najpierw budowy instrumentów muzycznych, a potem
i pięknej gry na nich, zwłaszcza skrzypcach. Dzisiaj ta tradycja znajduje kontynuację i lekkim szokiem
może być widok grupy kilkunastoletnich indiańskich chłopców i kilku dziewcząt grający na próbach w kościele,
barokową muzykę. To niesamowite, tutaj, daleko od większych miast, w swoistym buszu, zwanym w tych stronach
selwą, w tzw. dziczy, jak niektórzy by powiedzieli. W San Lorenzo de Velasco i Concepcion odbywają się
nawet i coroczne festiwale muzyki barokowej, a jednym z jurorów jest wybitny ekspert w tym temacie, ks.
prof. Nawrot.
Miałem to szczęście z towarzyszami wędrówki widzieć sześć najciekawszych świątyń. Jedna z nich nawet
w około 25-tysięcznym Concepcion, pełni rolę katedry. Jest chyba największym kościołem i wstęp do niego
połączony z wizytą w lokalnym muzeum kosztuje 25 boliwianów. Wewnątrz kościoła zwracają uwagę detale
rzeźbiarskie w postaci uroczych aniołków czy też sceny przedstawiające misję jezuicka na tych obszarach,
w postaci ujarzmienia dzikiej natury i cywilizowania Indian. W ołtarzu także powtarzają się alegorie
nawiązujące do dzieła misyjnego jezuitów na czterech kontynentach, w postaci twarzy Murzynów, Indian,
skośnookich Azjatów czy Hindusów wśród dostojnych ojców. Ciekawa z punktu widzenia kulturowego i sposobu
postrzegania świata przez Latynosów, jest o wiele młodsza, bo zapewne sprzed 30-40 lat, droga krzyżowa.
Widać w niej wpływ toczących się swego czasu, a może i teraz, na kontynencie sporów, zdradzając softowo-lightowy
związek z tzw. teologią wyzwolenia, bez tylko radykalnych wniosków z niej wypływających. Prześladowcy
Chrystusa i sam Piłat noszą uniformy wojskowe, co wyraźnie jest alegorią do długoletnich rządów dyktatur
wojskowych, typowych dla kontynentu w dobie zimnej wojny. Większość z nich posiadała prawicowe oblicze,
a lżony, bity i krzyżowany Jezus, jawi się jako ludowy bohater, poddany cierpieniom jak i lud, który
reprezentuje.
Teologia wyzwolenia - popularny w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku nurt ideowy
w Ameryce Łacińskiej, będący efektem gigantycznego rozwarstwienia społecznego, kontrastów, niesprawiedliwości
społecznej i rozpaczliwej często sytuacji warstw najniższych. Kontekstem były często rządy skrajnie prawicowych
dyktatur (niejednokrotnie wojskowych) wspieranych w dobie zimnej wojny przez Stany Zjednoczone, postrzegające
próby - nawet czasem nieśmiałe, reform społecznych, za "infiltrację" komunistyczną. W tej sytuacji część
niecierpliwych duchownych oraz teologów, z ojcem Leonaro Boffem (Brazylia) - jezuitą/franciszkaninem,
poszła niejako "na skróty", przejmując część marksistowskiej ideologii, usprawiedliwiając przemoc rewolucyjną
"w słusznej sprawie", poprawy losu ubogich, przeciwstawiając się rządom oraz częstokroć hierarchom, posiadającym
związki z reżimami. Ikoną tego nurtu był ksiądz kolumbijski Torres, który ruszył z lewicowymi partyzantami
w dżunglę, głosząc hasło "Chrystusa z karabinem na ramieniu". Teologii wyzwolenia z całą ostrością przeciwstawił
się Jan Paweł II, często przenosząc na grunt latynoski polskie i europejskie doświadczenia.
|
Sceny przedstawiające jezuickie misje, znajdziemy również w San Xavier, którego patron zmarł podczas
swej duchowej posługi w indyjskim Goa i tam jest pochowany. Także i tutaj przyciągają aniołki, posąg
patrona, a także chrzcielnica i napis, który z ekumenizmem, raczej wiele nie ma wspólnego: "zbawienie
tylko przez jeden prawdziwy kościół", ale świątynia powstała na przełomie XVII i XVIII wieku, kiedy raczej
o tej idei nikt na serio nie myślał. Zresztą, taka jest natura wszelkich religii, iż uzurpują sobie wyłączność
na rację. Obok funkcjonuje małe muzeum z artefaktami w postaci instrumentów z XVIII stulecia, w tym lokalnych
‘stradivariusów’. Ponoć, takiej informacji mi udzielono, w San Xavier, pracuje na misji ksiądz
Tomek z Polski, wówczas jednak był nieobecny.
Dobrym punktem do stworzenia tam bazy i penetracji okolicy, jest miasteczko San Ignacio de Velasco, leżące
w pobliżu kilku innych misji. Miejscowy kościół uległ poważnym uszkodzeniom, jeśli dobrze zrozumiałem,
wskutek pożaru w latach osiemdziesiątych. Został jednak starannie odrestaurowany, dowodem dramatu sprzed,
jest betonowa - jedyna w regionie, brzydka dzwonnica. Wnętrze jednak robi wielkie wrażenie. Hala podtrzymywana
kilkudziesięcioma wijącymi się słupami-filarami, kolorowa polichromia sufitu, pozłacane elementy ambony
i ołtarza, szczęśliwie nie przeładowana ornamentyka, mogą zachwycić niejedno oko. Na ryneczku wznosi
się też ciekawy, pełen symboliki pomnik. Przedstawia jezuitę z dłonią na ramieniu indiańskiego chłopca
grającego na skrzypcach. W niższej partii monumentu pojawiają się niemal nadzy Indianie, sugerujący stan
dzikości w momencie pojawienia się tutaj członków Societas Jezu, a także dwaj konkwistadorzy w charakterystycznych
hełmach, stanowiący wyraźną alegorię podboju i brutalności. Jeden z kilku hoteli, posiada także w patio
i przy wejściu bogatą ornamentykę rzeźbiarską, gdzie oprócz lokalnej fauny, rozpoznajemy muzykujących
Indian. W ciągu 7 dni po dniu patrona, św. Ignacego odbywają się fiesty, z pochodem schludnie ubranej
młodzieży, przebierańcami - w tym i demona oraz tańcami, śpiewami i muzyką. Akurat trafiliśmy na ten
moment.
W kręgu około 100 km rozłożyły się po wioskach, jeszcze trzy inne misje. Może to nieskromne, ale zaatakowaliśmy
naszym wypożyczonym w Santa Cruz bolidem, najpierw San Miguel de Velasco, czyli kościół pod wezwaniem
mego patrona. Po pokonaniu tradycyjnej dla lokalnego stylu, pomalowanej we florystyczne wzory i podtrzymywanej
przez drewniane słupy fasady, znalazłem się we wnętrzu św. Michała. Chyba posiada on najbardziej zdobny
z grona tutejszych kościołów, solidnie pozłacany ołtarz z wodzem anielskiego hufca walczącego z powalonym
szatanem. Ściany pokrywa ciekawa kolorowa polichromia, koegzystująca z bardziej szarymi barwami, słusznie
zachowanymi, sprzed restauracji świątyni w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Dzwonnica jest murowana,
ale jak najbardziej z epoki czyli XVIII stulecia.
Na placu pod drzewami o butelkowych kształtach, nasza piątka poszukała cienia i ochrony przed upałem,
obserwując leniwie toczące życie i młodzież opuszczającą szkolne mury. Dotarliśmy jeszcze do San Rafael
oraz małej, najbardziej rustykalnej, św. Anny de Velasco. Oba piękne i subtelne oraz typowe dla regionu.
Ta ostatnia świątynia, chyba jest najbardziej rustykalna. Podłogę kościoła stanowi utwardzone drewniane
klepisko. Z boku rosną fotogeniczne baryłkowate butelkowce. W świątyni św. Anny przyglądałem się próbie
gry na skrzypcach indiańskich dzieciaków, które jak na ich wiek przystało, musiały się najpierw poszturchać
i poobijać smyczkami.
Dżungla i przedsionek Andów
Na północy prowincji Santa Cruz, de facto prawie 3 dni drogi od miasta, bądź 1,5 godziny małym samolotem,
rozciąga się na wielkiej przestrzeni, chyba jeden z lepszych parków narodowych kontynentu Noel Kempff
Mercado N.P. z arcybogatą florą i fauną. Stanowi on część boliwijskiej Amazonii, w skład której wchodzą
przecież także dopływy, czyli szeroko rozumiany basen, gigantycznej rzeki. Park słynie z setek gatunków
ptaków i ssaków, tysięcy owadów, w tym kolorowych motyli, wreszcie nieprzeciętnych krajobrazów, dziesiątek
rwących potoków i wodospadów. Niestety, miejsce budżetowym nie jest, leżąc na umownym "końcu świata",
wzdłuż granicy z Brazylią, wytoczonej w dżungli, faktycznie więc nieokreślonej zbyt dokładnie, gdzie
lepiej mieszczuchom się nie zapuszczać, aby zginąć w "zielonym piekle". Stąd wszędzie daleko, a budowa
skromnej infrastruktury w rzeczywistej dziczy, musiała kosztować.
I na przeciwległym narożniku prowincji Santa Cruz, zawitaliśmy do Samaipaty i jej najbliższych okolic.
Urocze miasteczko położone jest na wschodnim przedprożu czy raczej andyjskim podgórzu, na wysokości 1650-1750
m n.p.m. Wokół zadrzewionego Plaza, czyli rynku stoi kilka domków w kolonialnym stylu i kościółek z bogato
złoconym ołtarzem. Samaipata dysponuje dobrą bazą noclegową i gastronomiczną, śmiało mogąc stanowić punkt
wypadowy na kilka dni, jeśli nawet nie cały tydzień. A gdzie? Najbliżej, niecałe 10 km w bok, jest El
Fuerte, intrygujący prekolumbijski kompleks, zapewne o sakralnym przeznaczeniu, którego sercem są wykute
w litej skale nisze, prawdopodobnie mieszczące niegdyś posągi czczonych tutaj bóstw. Skały pokrywają
też coraz słabiej widoczne rysunki i petroglify, przedstawiające czy to figury geometryczne, czy zwierzęta.
Pod skałą znajdowała się najprawdopodobniej rezydencja kapłanów oraz klasztor tzw. "dziewic słońca",
notabene osobliwej i tajemniczej formacji, podobnie sekretnej jak i cała konstrukcja El Fuerte. Nazwa
nadana przez hiszpańskich zdobywców sugeruje twierdzę, ale konkwistadorzy oceniali wszystko swoją miarą
i mogło im się wydawać, że wznosząca się na szczycie budowla posiada militarne przeznaczenie. Popołudniami
często nad El Fuerte kołują potężne kondory. Notabene jednym z najlepszych miejsc, aby je podglądać w
Andach, jest stanowisko zwane nido el condores, gdzie gniazduje kilkanaście rodzin tych wielkich
ptaków. Od Samaipaty to jakieś 20 kilometrów, ale niestety 1/3 drogi należy przebyć pieszo to klasyczny
hiking, wspinając się łagodną w sumie trasą na klif, skąd da się podziwiać te fascynujące ptaki.
W okolicach nie brakuje wodospadów i szlaków, które do nich prowadzą. Najprostszym kierunkiem są tzw.
cuevas, wbrew nazwie, nie tyle jaskinie - te akurat są skromne, ale trzy kaskady, nadające się jeśli
nie do kąpieli, to do naturalnego, zdrowego prysznica. Andyjska chłodna woda, ale nie tak jak w Tatrach
jeszcze (patrz szerokość geograficzną), orzeźwia po wędrówce w subtropikalnym klimacie. Dalej, co najmniej
45 km, już zdecydowanie bardziej na południe, w stronę argentyńskiej granicy, zlokalizowany jest największy
z lokalnych wodospadów, prawie 50-metrowy La Pajcha. Ze względu, na to, że jest to teren prywatny, należy
uiścić po drodze stosowną opłatę (10 boliwianów czyli prawie 1,5 $). Z kolei na północ od Samaipaty czy
na zachód od Santa Cruz, ciągnie się park narodowy Amboro, ciekawy przyrodniczo na styku gór i dżungli.
Niestety poddany został antropologicznej presji, otoczony zewsząd osiedlami ludzkimi i w efekcie ekspansją
człowieka. Plotka niesie, iż nielegalnie wielu rolników w lesie uprawia kokę. Swego rodzaju specjalnością
parku są dorodne, może i największe w świecie drzewa paprociowe. Podobne widziałem w Nowej Zelandii,
ale były mniejsze. Niestety, ze względu na wyjątkowo chłodne zimy na ów subtropik, gdy temperatury nocą
spadały tutaj poniżej 5 stopni, część ferntree obumarła. Te, które przetrwały, tworzą cudowne naturalne
parasole, a między dziurami tworzonymi przez opadające gałęzie i liście, przebijają promienie słońca.
Lepiej nie opierać się i nie dotykać, ponieważ pokryte są ostrymi igłami. Około 40 km dzieli zaś Samaipatę
od punktu zwanego Bella Vista. To w sumie urokliwa, dość trudna pętla szlaku poprzez dżunglę, potoki,
mini-wodospady i górskie hale, z których roztacza się niesamowita panorama andyjskiego przedgórza, w
tym krawędź Amboro. Bliżej Santa Cruz jest jeszcze tzw. Laguna Volcano, czyli krater dawnego wulkanu,
z jeziorem, w którego tafli odbijają się okalające granie.
Na tropie wielkiej legendy
W tych stronach dokonał się też ostatni rozdział życia Che Guevary, legendy rewolucji oraz swoiście pojętego
romantyzmu walki rewolucyjnej, a ostatnio - wbrew sobie zapewne, ikony popkultury. Na tle sowieckich
czynowników, cynicznych komunistycznych urzędników, ów płomienny mówca, człowiek idei, czynu i walki,
musiał prezentować się lepiej. Argentyński lekarz nie zdawał sobie sprawy, a może nie przyjmował do wiadomości,
iż walcząc w imię społecznej sprawiedliwości i wyzwolenia ludu, toruje drogę nowej, bezwzględnej dyktaturze,
występującej pod pięknymi hasłami czy zaklęciami teorii socjalistycznej. Na Kubie, po przepędzeniu prawicowego
dyktatora Batisty, zwycięski Fidel uczynił go prezesem banku, do czego El Comendnte zupełnie się nie
nadawał. Zraził się też do radzieckich towarzyszy, za ich małoduszność, ale i obawy przed nadmiernym
prowokowaniem USA (czas rakietowego kryzysu kubańskiego). Najlepiej czuł się z karabinem w ręce, w buszu
lub dżungli, będąc typowym człowiekiem walki. Próbował szczęścia w Kongo, ale przekonawszy się, iż niejaki
Lorenzo Kabila bardziej niż rewolucją i walką z prozachodnim reżimem, interesuje się grabieżą i podszczypywaniem
panienek, opuścił Afrykę. Po konsultacjach z Fidelem Castro i swoich przemyśleniach, za następny front
wybrał sobie Boliwię. Nieszczęśliwie! W kraju tym, co prawda w połowie lat 60-tych rządy sprawował kolejny
prawicowy dyktator, ale pod względem represyjności i niesprawiedliwości, nie zajmował czołowej pozycji.
Boliwia miała już wcześniej, w poprzedniej dekadzie, swoją małą, pokojową rewolucję za rządów prezydenta
Paz de Estonsero, który znacjonalizował przemysł wydobywczy i starał się zmniejszyć nierówności społeczne.
Kto wie, czy Fidel nie chciał się pozbyć popularnego, a teraz niewygodnego towarzysza walki i mimo wahań
dał błogosławieństwo wyprawie. Che Guevara w południowo-wschodniej Boliwii usiłował stworzyć swoje wymarzone
ognisko rewolucyjne. Działo się to w latach 1966-1967. Okazało się, że trafił w przysłowiową próżnię,
ponieważ indiańscy chłopi podchodzili do niego nieufnie, nie garneli się do walki i nie zamierzali być
uszczęśliwieni na siłę. Ostatecznie pomogli schwytać El Comendante siłom rządowym w październiku 1967
roku. Żołnierze szkoleni przez CIA dzień później zakończyli jego żywot.
Che Guevara został ujęty pod klifem w jednym z wąwozów - Quedebrada del Churro koło wsi La Higuera, przez
oddział dowodzony przez kapitana Gary Prado Salgardo w dniu 8 października1967 r. Dnia następnego wojskowi
dokonali egzekucji rannego wcześniej w nogę rewolucjonisty w klasie miejscowej szkoły. Strzelać mieli
zarówno Salgardo, jak i jego przełożony - pułkownik Andres Selnich, który przybył zobaczyć sławnego jeńca.
Zwłoki Che zostały następnie przewiezione do miasteczka Vallegrande i wystawione na widok publiczny w
pralni miejscowego szpitala.
|
Ostatecznie po 30 latach od tamtych dramatycznych wydarzeń w 1997 r., Fidel sprowadził szczątki wiecznego
buntownika i towarzysza walki na Kubę, gdzie spoczywają obecnie w mauzoleum w mieście Santa Clara. Vallegrande
i okolice wraz z La Higuerą, są punktami na trasie tzw. Ruta de Che (CheTrail). Możemy nie tylko zobaczyć
miejsce spoczynku jego ciała, ale też kamienny stół, na którym wyłożono jego zwłoki po egzekucji (dość
sławne zdjęcie, w sieci łatwo dostępne), jak również liczne jego wizerunki z charakterystycznym uśmiechem
i pomnik. Wymagający i fani Che, mogą nawet z plecakiem wspiąć się po okolicznych górach idąc tropem
oddziału sławnego Argentyńczyka, swoistego Don Kichota rewolucji. Po czynie została legenda, niekoniecznie
zgodna z prawdą historyczną, a nachalnie sprzedawane pamiątki, zapewne wywołałyby furię El Comenante.
Reasumując: jeśli nawet rewolucja niekoniecznie miałaby zakończyć się zwycięstwem, wbrew jego hasłu:
"revolucia ha sempre victoria", to niewątpliwie, Che zapewnił sobie trwałe miejsce w pamięci -
"ha siempre"!
|