|
Michał Jarnecki
Kierunek Hałyczyna czyli Galicja Wschodnia cz. 1
"Nie ma jak Lwów…"
Trochę historii
Nie jest łatwo pisać o miejscach wyjątkowych wręcz mistycznych tzw. rajach utraconych - jeśli takowe
kiedykolwiek istniały, o których już napisano setki tysięcy, jeśli nie miliony słów czy stron. Do takich
należy Galicja Wschodnia ze Lwowem, którego znaczenia w historii nie tylko Polski, ale i regionu, nie
sposób przecenić. Zacznijmy więc może od miasta z lwem w herbie i jego okolic. Niech tradycji stanie
się zadość. Siła naszej historii wiąże się z tym grodem i nie ma w tym nic z rewizjonizmu, tylko potwierdza
fakt, iż w okresie zaborów Lwów był miastem, kto wie, czy nie ważniejszym niż Warszawa lub Poznań.
Historia grodu sięga środkowego średniowiecza, gdy założył je około 1250 r. lokalny książę Daniel czy
w oryginale Daniło Halicki, przejściowo nawet i król - koronowany, co ciekawe, w Drohiczynie przez legata
papieskiego (1253), jako zachęta dla uczestnictwa w krucjacie przeciwko Mongołom. W sumie nie doszło
do niej, sam kniaź musiał salwować się ucieczką, ale powrócił na Ruś, a pochowany został …w Chełmie,
wówczas będącym w granicach jego państwa. Daniło uczcił w ten sposób swego ulubionego syna, Lwa. W granice
Polski włączył go na drodze podboju ostatni z Piastów, o czym za chwilę. Cokolwiek by napisano o mieście,
znanym u nas pod hasłem "semper fidelis" (tytuł nadany przez Sejm Rzeczypospolitej w 1658 r. ),
będzie oryginalne. Ale zapewne opisywanie jego dziejów może wydawać się banalne, przy arcybogatej literaturze
przedmiotu, w tym znakomitych przewodnikach wydawnictwa Bezdroża i po rewelacyjnych publikacjach prof.
Sławomira Niciei. Zakładam więc, iż czytelnik wie cokolwiek o wrastaniu Lwowa w polską historię oraz
trudnego w XX w. etnicznego, polsko-ukraińskiego pogranicza.
Wystarczy w tym miejscu tylko przypomnieć podstawowe fakty. Do Polski przyłączył miasto, Kazimierz Wielki
w 1340 r., pretekstu szukając w otruciu przez lokalne elity jego kuzynów, braci Koriatowiczów i prawie
do ich dziedzictwa. Lwów szybko zintegrował się z Królestwem Polskim, co ułatwiał jego multikulturowy,
niemal kosmopolityczny skład etniczny, klasyczny dla grodu położonego na skrzyżowaniu ważnych szlaków
handlowych i z tego handlu żyjącego. Miasto zamieszkane było przez przedstawicieli różnych nacji i religii:
Polacy, Żydzi, Rusini, Ormianie, Włosi, Węgrzy, Niemcy, Tatarzy i in., którzy ze względu na silne oddziaływanie
kultury polskiej z reguły polonizowali się już w drugim pokoleniu, zachowując przy tym swoje obyczaje
i religię.
Lwów był jedynym miastem w świecie posiadającym trzy katolickie arcybiskupstwa różnych obrządków: od
1414 r. łacińskiego czyli rzymsko-katolickiego, po 1630 r. katolicko-ormiańskiego i po 1700 greckokatolickiego.
Niezależnie od tego funkcjonowała tam i archidiecezja prawosławna - od 1540 r. i ormiańska - od 1361
r.
|
Do pierwszego rozbioru, żaden z wrogów nie zdołał opanować miasta - nawet podczas Potopu, nie powiodło
się to Szwedom. W okresie zaborów wyrósł do jednego z najważniejszych, a w dobie autonomii galicyjskiej,
może i najważniejszego ośrodka polskiej kultury. W międzyczasie jednak nastąpiło w XIX stuleciu, zwłaszcza
od lat czterdziestych tego wieku, przebudzenie ukraińskiej tożsamości i miasto powoli stawało się polską
wyspą w ukraińskim oceanie. Do tragicznego zderzenia dwóch racji stanu doszło na przełomie lat 1918-1919,
gdy Galicja Wschodnia stała się areną wojny dwóch pobratymczych narodów, a Lwów był przez jakiś czas
najważniejszym polem bitewnym obu stron i najwyższą stawką tego konfliktu. Strona polska, lepiej zorganizowana
i w przypadku Lwowa posiadająca silne, autentyczne zaplecze, zdołała militarnie konflikt wygrać, ale
politycznie można raczej powiedzieć o przegranej. Problem ukraiński stał się piętą achillesową II Rzeczypospolitej
i wydał potem, podczas II wojny światowej zatrute owoce. W 1939 r. miasto broniło się przeciwko dwóm
napastnikom, ale decyzją dowódcy, gen. W. Langnera, chyba zbyt pochopnie zostało poddane stronie sowieckiej,
która szybko złamała porozumienie dotyczące kapitulacji. Dzień 22 września 1939 r. zapoczątkował katastrofę
i agonię polskiego Lwowa. Wskutek terroru zmieniających się okupantów i dokonywanych czystek i przesiedleń
miasto zmieniło swoje kulturowe i etniczne oblicze, odpadając też definitywnie od Polski. Pozostało jednak
tak samo piękne, nawet jeśli za sowieckich czasów zszarzało, a dbałość o niszczejące zabytki przeszłości
wołała o pomstę do nieba. W niepodległej Ukrainie gród zaczął odżywać i kto wie czy nie stanowi alternatywnej
wobec Kijowa stolicy, w każdym razie duchowej państwa pod "sino-żołtym" (błękitno-żółtym) sztandarem.
W obrębie Starówki
Lwowska Starówka jest podobnie jak Kraków - można nawet oba miasta śmiało do siebie porównywać - naszpikowana
niezwykle ciekawymi obiektami. Spacer zacząłbym od akurat przeciętnego XIX-wiecznego ratusza (starszy
spłonął), z którego wieży rozpościera się najznakomitsza panorama centrum miasta, lepsza od polecanej
w przewodnikach, z tzw. Wysokiego Zamku obok wieży przekaźnikowej radio-telewizyjnej. Warto i tam się
dostać, ale więcej widzimy z ratusza, w tym kapitalny układ grodu otoczonego wzgórzami. Wprawne oko wypatrzy
czasem osobliwe detale, jak np. trabanta wciągniętego na dach jednego z domów - ponoć to część kawiarni.
Nazwa zaś Wysokiego Zamku pochodzi z faktu, iż niegdyś stał tam potężny kasztel, zniszczony w dobie powstania
Chmielnickiego, kiedy mieszczanie otwarli wrota zbuntowanym kozakom, w zamian za uratowanie miejskiej
substancji.
Oczywiście, należy obejść uważnie sam rynek, wpatrując się uważnie w stopniowo odnawiane fasady starych
kamienic. Szczególnie interesująca jest jego północna pierzeja - w każdym razie z punktu widzenia turysty
idącego od strony ratusza. W oczy rzuca się zwłaszcza gmach pod nr 6, zwieńczony efektowną attyką, z
ozdobnym boniowaniem i jego "sąsiedzi". To kamienica Korniaktów popularnie zwana kamienicą Królewską
lub Sobieskich, z racji odkupienia jej przez familię króla Jana. Wraz z sąsiadującym budynkiem również
renesansowej, tzw. "czarnej" - zapewne od koloru fasady, spod nr 4 obie tworzą dwa oddziały Muzeum Historii
Miasta Lwowa. W kamienicy Królewskiej na uwagę zasługują same wnętrza i przedmioty przypominające wielokulturowy
charakter miasta. Sąsiednia, czarna - po lewej stronie - patrząc od fasady, mieści klasyczne muzeum historyczne,
opowiadające o zmaganiach o niepodległość społeczności Hałyczyny, oczywiście z ukraińskiego punktu widzenia.
Boniowanie - dekoracyjne opracowanie krawędzi oraz lica ciosu, czyli kamiennego bloku najczęściej w kształcie
prostopadłościanu, podkreślające ich układ
|
Nawet nie wchodząc do samego muzeum, warto wpaść na cudowny, arkadowy dziedziniec kamienicy Sobieskich,
przypominający miniaturkę dziedzińca Wawelu, albo może lepiej - włoskie wzorce. Podczas wiosny, lata
czy cieplejszych jesiennych dni, funkcjonuje tam kawiarnia. Nie trzeba chyba jej rekomendować - warto
usiąść dla samego nacieszenia oczu. Wracają wspomnienia o dawnej, niestety minionej świetności Rzeczypospolitej!
Jeśli już o kawie mowa, to Lwów jest jednym z miejsc w Europie, gdzie można ją testować, gdzie kontynuowane
są najlepsze tradycje jej wypalania. Jednym z takich punktów jest narożny budynek przy rynku, w tym samym
rzędzie - pierzei, gdzie wznosi się czarna kamienica. W środku można obok kawy, ciasta czy mocniejszych
trunków, zakupić w płóciennych woreczkach różne rodzaje wypalonej kawy, a także zwiedzić podziemia i
przyjrzeć się odpowiednim technologiom. Na ścianach kawiarni wiszą portrety S. Kulczyckiego, szlachcica
spod Lwowa, który założył w Wiedniu pierwszą kawiarnię, korzystając z zapasów znalezionych w obozie tureckim,
po pamiętnej bitwie w 1683 r.
Sąsiednia kamienica, tzw. Lubomirskich pod nr 10, siedziba zasłużonego towarzystwa kulturalnego "Proswita",
w czerwcu 1941 r. była miejscem proklamowania niepodległości Ukrainy, zignorowanej przez hitlerowców
i krótkiego funkcjonowania rządu Jarosława Stećki, aresztowanego przez Niemców.
Szczerze mówiąc, najlepiej jest powłóczyć się po uliczkach i zaułkach Starówki. Każdy odkryje coś dla
siebie - czy to kawiarnie, niektóre w podwórzach, serwujące może i lepszy niż w samym Wiedniu czasem,
czarny napój. Notabene, to ze Lwowa wywodził się sławny cukiernik Sacher, który przeniósł się potem do
stolicy imperium Habsburgów. To zdaje się na dach jego kamienicy wciągnięty został rzeczony trabant.
Inni natrafią na mały żydowski kwartał w tyle fragmentu umocnień i arsenału. Nie zapominajmy, że i tutaj
mieszkało sporo starozakonnych i miasto też stało się jedną ze scen holocaustu, co przypomniał nominowany
do Oscara film "W ciemności" Agnieszki Holland, ze wspaniałą kreacją Roberta Więckiewicza.
Lwów to też seria wspaniałych świątyń, które w różnym stanie przetrwały sowiecki "period", ale systematycznie
są w swej "lwiej" części (w tym mieście to brzmi dosłownie), odnawiane. Jako że zdecydowanie zmalała
po dramacie wojny i późniejszych przesiedleniach liczba rzymskich katolików, ich kościoły bądź przejęli
unici (faktycznie to galicyjscy Ukraińcy) bądź pełnią funkcję muzeów. Z czysto narodowego, polskiego
punktu widzenia, najważniejszą wyda się katedra pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny
(NMP), ocierająca się niemal o krawędź rynku. Choć jej historia sięga przełomu XIV-XV wieku, to wygląd
zawdzięcza renesansowo-barokowym przebudowom czy późniejszym "wstawkom", np. regotyzacji prezbiterium
u schyłku XIX stulecia. Z artystycznego i estetycznego punktu widzenia najcenniejsza jest kaplica rodziny
Kampianów, z bogatym manierystycznym wyposażeniem. W ołtarzu głównym powinien też zainteresować niewielki
obraz Matki Boskiej Łaskawej, przed którym Jan Kazimierz ogłosił swoje sławne śluby podczas Potopu (1658).
Jak to bywało i bywa w naszej historii, zostały niespełnione w większości. Kościół Katolicki zwraca uwagę
tylko na fakt ogłoszenia NMP, królową Polski, a zapomina się, że były tam też złożone obietnice poprawy
losu chłopów i reform. Widać, że to efektowne i bardziej oddziałujące na zbiorowe emocje. Wartościowe
są też witraże z końca XIX w., projektu różnych autorów, m.in. T. Axentowicza (nad ołtarzem głównym z
herbami Korony i Litwy) czy J. Mehoffera. Na zewnątrz, na małym placyku, po prawej stronie od zakrystii
i jednej z lepszych kawiarń (serwują tam napar przygotowywany np. w gorącym piasku), stoi perła renesansu,
sławna - z kapitalną wręcz fasadą, kaplica zasłużonej rodziny Boimów. To jedna z wizytówek miasta. Wnętrze
średnio ciekawe i ciemne, z wyjątkiem misternej kopuły.
Zapewne nie tylko moim, ulubionym, wśród kościołów Starówki, jest kościół bernardynów. Renesansowo-barokowa
fasada kryje cudowne wręcz wnętrze. Pomimo zniszczeń w dobie sowieckiej i oddania go po 1989 r. liczniejszym
unitom, został pieczołowicie odnowiony i aby utrzymać pierwotny styl, nie posiada typowego dla grekokatolików
ikonostasu. Barokowe, złocone rzeźby świętych pańskich i świetne iluzjonistyczne freski na suficie, przyciągają
wzrok i nie pozwalają na dobrych kilka minut go od siebie oderwać.
Pełna osobliwego uroku jest katedra ormiańska. Z trafieniem do niej może być, dla tych co są pierwszy
raz, pewien problem. Trochę w tym "ściemy". Wchodzi się do niej wbrew rozsądkowi, nie od ulicy Wriemieńskiej
czyli Armeńskiej, ale Krakowskiej. Wstęp jest płatny, ale można to zrozumieć - te grosze idą chyba na
zbożny cel. Późnośredniowieczna konstrukcja, nawiązująca do tradycji ormiańskiej, pokryta jest malowidłami
Jana Henryka Rosena o secesyjnej stylistyce, gdzie gronu świętych i postaci biblijnych, twarzy użyczyli
współcześni artyście (1 połowa XX wieku).
Na Starówce warto wskoczyć do oryginalnej unickiej tzw. cerkwi wołoskiej, o wysokiej wieży i małym, ciasnym
wnętrzu. Obok zaraz na Wałowej rzucają się w oczy gmachy dawnego arsenału (część to okręgowe archiwum)
oraz monumentalny zespół podominikański utrzymany w stylu baroku. Powyżej po drugiej stronie ulicy (w
stronę Wysokiego Zamku), jawi się barokowa sylwetka kościoła św. Michała. Obok d. kościoła dominikanów
jest wejście do starych, średniowiecznych podziemi. Warto zapłacić te 20-25 hrywien. Na Starówce też
zachwycić może manierystyczny, a może raczej wczesnobarokowy kościół pojezuicki pod wezwaniem św. Piotra
i Pawła. W okresie sowieckim został zamieniony na magazyn książek i od rozpylanego kurzu mocno ucierpiała
polichromia. Obecnie jest systematycznie i pieczołowicie odnawiany i pełni rolę, jeśli nie "katedry polowej",
to choćby kościoła garnizonowego armii ukraińskiej.
Poza ścisłą Starówką
Na obrzeżach Starówki wznosi się kilka ważnych, reprezentacyjnych i ważnych dla historii miasta, gmachów.
Pierwszym jest potężny budynek Uniwersytetu im. I. Franki (d. Jana Kazimierza) pomiędzy ulicami Listopadowego
Czynu i Strzelców Siczowych.
Rzecz jasna, iż z ukraińskiego punktu widzenia, czyn listopadowy oznacza zupełnie co innego, niż sądzimy.
Nie chodzi wcale o powstanie listopadowe, ale uformowanie skonfliktowanej z Polską, Zachodnio-Ukraińskiej
republiki Ludowej, pod przywództwem J. Petruszewicza. Strzelcy siczowi byli zaś doborową ukraińską formacją
w armii austro-węgierskiej (CK Monarchii) oraz ZURL.
|
Po drugiej stronie Starówki, na Podwalnej, wznosi się z kolei gmach dawnego namiestnikostwa, gdzie urzędowali
cesarscy gubernatorzy, a od czasu nadania autonomii - w 1867 r., namiestnicy Galicji i Lodomerii (drugi
człon oznacza Ruś Włodzimierską). Kolejnym takim punktem jest Galeria Obrazów na ul. Stefanyka - przedłużenie
Słowackiego, z chyba najlepszą na Ukrainie kolekcją, która stanowiła część zbiorów przedwojennego Ossolineum.
Sporo tam dzieł polskich mistrzów. Super miejsce! Z kolei główna siedziba fundacji im. Ossolińskich (przed
przymusową przeprowadzką do Wrocławia) mieściła się w obecnej bibliotece im. Stefanyka. Część zbiorów
pozostała nadal na Ukrainie, ale chyba nie będziemy już o to kruszyć kopii. Starych krzywd nie naprawia
się kolejnymi. Interesująca galeria sztuki europejskiej mieści się d. Pałacu Potockich, na ul. Kopernika/Doroszenki,
ale w porównaniu z tym co możemy zobaczyć w Paryżu, Madrycie, Florencji, Rzymie, Londynie, Berlinie,
Monachium, a nawet w Krakowie u Czartoryskich, wypada skromnie.
Na ulicy, nomen omen, Stefana/R. Bandery wnosi się okazały gmach Lwowskiej Politechniki, słynącej w świecie
z doskonałego poziomu, profesury i absolwentów w pierwszej połowie XX wieku. Tutaj wykładali m.in. trzykrotny
premier w dobie piłsudczykowskiej, Kazimierz Bartel czy późniejszy prezydent Ignacy Mościcki. Podczas
tragicznego konfliktu polsko-ukraińskiego na przełomie lat 1918-1919 na skwerze, wokół budynku wyrosły
mogiły młodzieży poległej w walkach, potem przeniesione na Łyczaków.
Na początku lub krańcu - w zależności skąd ruszamy, bulwarów oraz ulicy Svobody(Wolności), wznosi się
piękny gmach Opery, w typowym dla końca XIX stulecia historyzująco-monumentalnym stylu. Choć mniejsza,
podobna jest do wiedeńskiej czy budapesztańskiej. To również jedna z ikon Lwowa, a plac i bulwary obok,
stanowią ulubione miejsce spacerów lwowian. Wnętrze można zwiedzać, ale sławną kurtynę Siemiradzkiego
można zobaczyć tylko podczas spektakli. Obecną patronką jest spoczywająca na Łyczakowie śpiewaczka ukraińska
doby poprzedzającej pierwszą wojnę, a potem dwudziestolecia, Salomea Kruszelnicka.
Osobliwą atrakcją może być dawna kawiarnia akademicka na Prospekcie Szewczenki, gdzie spotykali się często
profesorowie lwowscy, w tym genialni, sławni na cały świat matematycy, ze Stefanem Banachem na czele,
prowadząc do późnej nocy przy czarnym naparze, ciastkach, czy mocniejszych trunkach, zażarte dyskusje
naukowe. Zdarzało się, iż zwłaszcza Banach rozrysowywał, czy to na obrusie czy blacie gdy zabrakło papieru,
obliczenia i wzory. Obsługa nauczona z czasem wstrzymywała się z praniem czy wyczyszczeniem stolika do
następnego dnia, gdy już trzeźwi i wypoczęci panowie profesorowie nawiedzali lokal. Swego czasu kultowe
miejsce, a ostatnio budynek pozostawał w renowacji.
Wokół świętego Jura
Duchowym centrum ukraińskiego Lwowa stała się w dziewiętnastym wieku grekokatolicka katedra, czy raczej
sobór pod wezwaniem św. Jura. Okazały, żółty budynek, stoi na wzniesieniu pomiędzy gmachem Uniwersytetu
a ulicą Horodecką (Gródecką), prowadzącą od Starówki do dworca kolejowego. Współcześnie istniejący kompleks
świętojurski powstał w końcu pierwszej polowy XVIII stulecia, ale nie była to pierwsza cerkiew na tym
miejscu (pierwszą ufundował książę Lew Halickij, syn założyciela miasta księcia i króla Daniły). Niezależnie
od nagromadzonych wokół świątyni emocji ukraińskich, budynek stanowi dobry przykład późnego baroku. Autorem
projektu był Bernard Meretyn, jeden z lepszych polskich architektów swego czasu. Powstało dzieło niebanalne,
piękne i artystycznie dojrzałe, z wysuniętą, zdobną fasadą. Krypta katedralna kryje szczątki kultowych
dostojników, budzicieli i obrońców ukraińskiej tożsamości oraz interesów w konfrontacji czy to z Polakami,
Niemcami, Rosjanami czy Sowietami. Rolę największego autorytetu moralnego dla Ukraińców, pełnił arcybiskup
Andrej Szeptyckij, zwany popularnie władyką świętojurskim, którego prochy tam właśnie zostały
złożone obok jego poprzednika …. czy represjonowanego przez komunistów następcy, Josefa Slipyja.
Szeptycki kapelusza kardynalskiego się nie doczekał, w dużej mierze dzięki polskim wpływom czy wręcz
intrygom w Rzymie. Stronę polską drażniło wsparcie udzielone ukraińskiej owczarni, w swej masie greckokatolickiej.
Można zadać pytanie, czy mądry pasterz, może ignorować co myślą i czują jego podopieczni, czyli tzw.
"owczarnia" ? Kwestia to ponadczasowa i dzisiaj okazuje się aż nadto aktualna.
Szeptyckij był niezwykle interesującą postacią. Wychowany został w arystokratycznej familii, o
co najmniej podwójnej tożsamości etnicznej, co nie wynikało wcale z jakiegoś oportunizmu, jakby chcieli
narodowcy. Rodzina Szeptyckich w sposób tradycyjny, może już na przełomie XIX i XX w. anachroniczny,
czuła się odpowiedzialna za "swój lud", pracowników, włościan, sama wywodząc się z rusińskich bojarów
i było tam normą posługiwanie się w codziennych kontaktach mową miejscową, którą dobrze znali też i hrabiowie.
Tutaj w myśl francuskiego porzekadła "noblesse oblige", szlachectwo zobowiązywało, a nie wyrażało
się jedynie w pustych frazesach, postawie roszczeniowej, arogancji i życiu ponad stan, co odziedziczyła
niestety część naszej tzw. "politycznej elity". Tutaj mało co było takie jednoznaczne, czarne i białe,
np. brat Andrzeja, Stanisław - najpierw oficer CK Monarchii, został z czasem generałem polskiej armii,
biorąc udział w walce z Ukraińcami. Ponoć, aby nie drażnić mamy, podczas spotkań rodzinnych, rozmawiali
ze sobą po francusku (!). Dziadkiem obu panów - od matczynej strony, był chyba przez wszystkich
kojarzony autor nie tylko "Zemsty", hrabia Aleksander Fredro. Powikłane bywają ludzkie ścieżki….
|
Cmentarze: Łyczakowski i Janowski
Cmentarz Łyczakowski jest czymś więcej niż tylko cmentarzem, jedną z większych narodowych nekropolii,
choć już poza granicami Polski - jest instytucją i hasłem, rozpalającym emocje, jedną z ikon nie tylko
Lwowa, ale i całych tzw. kresów. Powstał u schyłku XVIII w., zgodnie z zarządzeniem cesarza Józefa Habsburga,
aby w celach higieniczno-sanitarnych, takie obiekty niejako "wyrzucić" poza obręb - wówczas ścisłej zabudowy.
W międzyczasie miejsce wiecznego spoczynku znalazło tutaj 300 tys. grobów, z czego ponad 2000 posiada
formę kamiennych nagrobków, a 23 - kaplic. Cmentarz Łyczakowski jest najstarszą zabytkową nekropolią
Lwowa i jedną z najstarszych na kontynencie istniejących do dziś - dla porównania: Powązkowski w Warszawie
w 1790, Cmentarz na Rossie w Wilnie został oficjalnie otwarty 6 maja 1801 r., Rakowicki w Krakowie i
Père-Lachaise w Paryżu w 1803. Położony jest we wschodniej części miasta na malowniczych wzgórzach
wśród specjalnie zaprojektowanego, starego drzewostanu tworzącego szereg alei. Stał się miejscem pochówku
wielu zasłużonych dla Polski i Ukrainy ludzi kultury, nauki i polityki. Autorami było wielu znaczących
w swoim czasie artystów czy architektów. Znalazło się tutaj mnóstwo zabytkowych nagrobków o wysokiej
wartości artystycznej, przedstawiających alegoryczne postaci i wizerunki zmarłych, a także liczne kaplice,
edykuły, kolumny i obeliski, w różnych stylach. Jeśli zawierzymy literaturze, zostało wykonywanych ponad
500. Stanowi jedno z większych w Europie nieformalnych open air musem, ze względu na wartość obiektów
i symbolikę miejsca. Powiększany wielokrotnie zajmuje ponad 40 ha i podzielony jest na 86 pól grobowych
poprzecinanych siecią alejek. Obecny wygląd cmentarz - poza fragmentem Orląt, otrzymał w 1855, a po 30
latach zaprowadzono dokładne księgi cmentarne, pozwalające zlokalizować miejsce pochówku.
Wśród autorów pomników, obelisków, rzeźb odnajdujemy ważne w historii sztuki i nie tylko polskiej nazwiska,
jak Antona, Jana i Leopolda Schimserów, Hartmana Witwera, Tomasza Dykasa, Pawła (Paula) Eutelego, Abla
Marii Periere, Jana Nalborczyka, Leonarda Marconiego, Juliana Zachariewicza, Parysa Filippiego, Cypriana
Godebskiego, Tadeusza Barącza, Bronisława Wiktora, Stanisława Lewandowskiego, Stanisława K. Ostrowskiego,
Juliana Markowskiego, Wandy Młodnickiej, Luny Drexlerówny i innych. Niejeden z grobów ma swoją ciekawą
historię, można snuć opowieści o złożonych tam osobach. Spoczywają tam snem wiecznym m.in. literaci:
M. Konopnicka, G. Zapolska, W. Pol, malarze: A. Grottger, matematycy i historycy: S. Banach, F. Smolka,
K. Szajnocha, O. Balcer, L. Kubala, działacze społeczni i publicyści: St. Szczepanowski, B. Wysłouch,
Jan Dobrzański i F. Stefczyk; weterani powstania listopadowego: J.K. Ordon i Seweryn Goszczyński; weterani
styczniowego zrywu: M. Heydenreich-Kruk, K. Kalita, A. Jeziorański, B. Szwarce; ale i producenci wódek
i likierów Baczewscy i wielu, wielu innych.
Nie zapominajmy, że też na cmentarzu spoczęli zasłużeni dla ukraińskiej historii i kultury. Wypadałoby
chociażby zerknąć i zadumać się nad mogiłami M. Szaszkiewicza - twórcy literackiego języka, S. Kruszelnickiej
- śpiewaczki, I. Franko - pisarza i działacza społecznego, W. Iwasiuka - poety, kompozytora i śpiewaka
(prawdopodobnie ofiary KGB), J. Petruszewicza - szefa wrogiej Polsce zachodnio-ukraińskiej państwowości
1918-1919, N. Honczara - poety, aktora i performera i innych.
Formalnie odrębną nekropolią, ale faktycznie nieodłączną od lat międzywojennych częścią Łyczakowa, na
stoku wzgórza od strony Pohulanki, stał się cmentarz obrońców Lwowa, poległych w walkach z Ukraińcami
i bolszewikami w latach 1918-1920. Przylgnęła do niego potoczna nazwa Cmentarza Orląt, ponieważ większość
spośród złożonych tam 3000 poległych stanowiła młodzież szkół średnich i wyższych, czy szeroko rozumiana
młoda inteligencja. Podczas walk poległych chowano gdzie popadnie, najczęściej koło miejsc walki i oporu,
k. szkoły im. H. Sinkiewicza, Szkoły Kadetów czy ogrodzie-skwerze obok Politechniki. Po zakończeniu walk
zapadła decyzja o ekshumacji ciał i zgromadzeniu ich w jednym wyznaczonym miejscu, w sąsiedztwie Cmentarza
Łyczakowskiego. Władze zorganizowały konkurs na mauzoleum poległych obrońców, w którym zwyciężył projekt
Rudolfa Indrucha, studenta Politechniki i uczestnika walk. Nad całością dominuje kaplica, poniżej której
powstały pomniki Francuzów i Amerykanów - ochotników w walce z bolszewią oraz katakumby z prochami wybranych
ofiar, w tym wielu wyższych oficerów. Idąc w dół przez kwatery wyższej kadry oficerskiej przechodzimy
przez las uszeregowanych mogił ku resztkom niegdyś monumentalnego Pomnika Chwały, z którego została część
kolumnady (Sowieci rozwalili pomnik czołgami). Przed istniejącym fragmentem Pomnika Chwały znajduje się
symboliczny grób poświęcony nieznanym ofiarom walki. Przechodząc wzdłuż i wszerz cmentarza nie pozostawia
obojętnym wiek wielu poległych, w te pamiętne dni chwały, obrońców. Nie można ominąć najmłodszego - Jasia
Kukawskiego, niespełna dziesięciolatka, którego karabin był większy od niego samego. O jednym z poległych
- Jurku Bitschanie (14 lat) powstały wiersze i pieśni. Spora jest grupa chłopców 13-16 letnich, są i
17 letnie dziewczęta. Coś za serce chwyta - to nie taka powinna być kolejność odchodzenia w zaświaty…
Cmentarz odbudowany po sowieckiej dewastacji i sporach o napisy, które radnym ze Lwowa średnio się podobały
(próbujmy ich zrozumieć, w niezręcznej sytuacji byli), został otwarty przez prezydentów RP i Ukrainy
24.06.2005 r. Dla "równowagi" strona ukraińska wzniosła obok pomnik na cześć poległych ukraińskich bojowników
walk o miasto. Śmierć pogodziła wszystkich, ale politycy czasami wyprawiają harce i tańce śmierci nad
grobami, kiedy nie mają za wiele do zaproponowania i pragną scementować elektorat. Nie trzeba przykładów
szukać na Ukrainie…
Drugą co do ważności nekropolią lwowską jest Cmentarz Janowski (ukr. Янівський
цвинтар), położony na Kleparowie, założony w roku 1883 i funkcjonujący
do dziś. Rozległy - obejmuje około 45 ha powierzchni, ciekawy, jednak ustępuje Łyczakowskiemu pod względem
wystawności i wartości artystycznej mogił. Posiada zdecydowanie ukraiński charakter, ale nie brakuje
na nim grobów polskich, żydowskich i niemieckich, co przypomina skomplikowane losy i multikulturowo-wieloetniczną
strukturę mieszkańców miasta z wielkim kotem w herbie. Od strony ulicy Szewczenki (nie mylić z Prospektem
w centrum), w prawym narożniku, powstało już w niepodległej Ukrainie, coś w rodzaju mauzoleum ofiar masowych
mordów NKWD w czerwcu 1941 r., w momencie panicznej ucieczki przed Niemcami ostoi sowieckiej państwowości.
Więźniów politycznych, różnej narodowości, w liczbie około 5000 zlikwidowano w obawie, że mogą wpaść
w ręce agresora i wesprzeć jego plany, braku czasu na ewakuację oraz zbrodniczego charakteru stalinowskiego
reżimu. Znowu śmierć pogodziła często za życia sobie wrogich polskich czy ukraińskich bojowników o niepodległość,
choć wśród ofiar nie brakowało tez garści Żydów. NKWD-owcy, aby ułatwić sobie pracę, wrzucali często
wiązki granatów do cel, bądź siekli stłoczonych w pomieszczeniach ogniem maszynowym. To ważne miejsce…
Naprzeciw głównego wejścia spotykamy swoisty "folklor". W jednej sporej kwaterze, w czasach sowieckich
powstały monumentalne nagrobki z różowego kamienia robotniczych ofiar zamieszek w 1936 r., z typowymi
dla komunistycznej propagandy informacjami, iż padli z rąk imperialistyczno-faszystowskiego reżimu "pańskiej
Polski".
Z głośniejszych Polaków, miejsce wiecznego spoczynku znaleźli: Józef Bilczewski - polski arcybiskup lwowski
obrządku łacińskiego, beatyfikowany w 2001 i kanonizowany przez Jana Pawła II w 2005 r.; Serafin Kaszuba
- polski zakonnik-kapucyn, prześladowany przez reżim komunistyczny za "nielegalną" posługę kapłańską,
żyjący w aureoli świętości; Maria Tereszczakówna - polska działaczka społeczna, zasłużona w ratowaniu
szczątków polskich bohaterów w trakcie profanacji i zrównywania z ziemią Cmentarza Obrońców Lwowa w latach
70-tych XX wieku; Kazimierz Nałęcz-Rychłowski - polski dziennikarz, tłumacz, poeta, jego grób został
w dobie sowieckiej zburzony; Konstanty Wolny - adwokat, działacz narodowy i rzecznik polskości Górnego
Śląska, współpracownik W. Korfantego, pierwszy marszałek Sejmu Śląskiego - jego szczątki zostały w 2012
r. ekshumowane i przewiezione do Katowic (obecnie przy ul. Francuskiej).
Z ważnych dla ukraińskiej historii postaci, spoczywa tutaj Kost Łewycki - adwokat, parlamentarzysta,
przewodniczący Sekretarzy Państwowych w okresie ZURL, współpracownik J. Petruszewicza, znacząca postać
ruchu narodowego. Ponadto międzywojenny lwowski poeta, zmarły młodo (miał niespełna trzydziestkę) Bohdan
Ilhor Antonycz, będący nawiasem mówiąc ulubieńcem znanego pisarza Juryja Andruchowycza. Zahaczał o bliski
chyba Andruchowyczowi surrealizm.
W okresie II Rzeczypospolitej polskie władze państwowe ma Cmentarzu Janowskim wybudowały uporządkowane
kwatery ofiar walk polsko-ukraińskich o Lwów z lat 1918-1920 zarówno dla polskich obrońców miasta (nie
wszyscy znaleźli się na Łyczakowie), jak i dla strony przeciwnej tego konfliktu - ukraińskich Strzelców
Siczowych. Warto pamiętać, iż w okresie powojennym władze radzieckie "ekumenicznie" niejako zdewastowały,
w swoistej walce o pamięć, mogiły ukraińskich bojowników, niszcząc przy okazji wiele polskich. Obecnie
staraniem władz ukraińskich kwatery Strzelców Siczowych zostały wyeksponowane i odnowione w latach dziewięćdziesiątych
- niejako w odpowiedzi na polski wysiłek na rzecz przywrócenia świetności Cmentarza Obrońców Lwowa, natomiast
kwatery Orląt Lwowskich pozostają zaniedbane. Obok nielicznych "Orląt", także pochowano tutaj obrońców
miasta z 1939 roku. Stan również jest żałosny. Wiele z mogił zniknęło lub na ich miejscu powstały groby
sowieckich oficerów. Na Cmentarzu Janowskim mieszczą się także groby jeńców wojennych z okresu I wojny
światowej.
Do tego cmentarza przylegał cmentarz żydowski z nowoczesną ogromną halą pogrzebową z roku 1912. Cmentarz
ten, jak i hala pogrzebowa zostały zniszczone przez Niemców podczas II wojny światowej i po niej przez
zwycięski reżim sowiecki. Od 1962 roku cmentarz stał dostępny dla nie-Żydów. Jest tu pochowany ekonomista
i historyk Holokaustu Jakub Honigsman, autor znaczącej, źródłowej pracy Zagłada lwowskich Żydów.
Skansen, Cytadela i Wzgórza Wuleckie
Można, jeśli cenimy architekturę drewnianą, odwiedzić uroczy skansen oddalony od centrum, rozłożony na
skraju lasu, na stoku tzw. Czarnej Góry, w północno-wschodniej części miasta. Jest dobrą, reprezentatywną,
momentami świetną ekspozycją występujących w Galicji Wschodniej - Hałyczynie, ale też na Rusi Zakarpackiej
czy Zachodnim Wołyniu form wiejskiej architektury ostatnich 2-3 stuleci. Niestety, wiele obiektów wymaga
renowacji.
Dysponując dłuższą rezerwą czasową, powinniśmy wspiąć się na kolejne wzgórza blisko centrum, powyżej
d. Ossolineum, czyli obecnej biblioteki im. Stefanyka, gdzie zachowały się w nienajgorszym stanie spore
fragmenty cytadeli wzniesionej na przełomie XIX i XX w. przez Austriaków. Styl podobny do fortów znanych
nam z Krakowa, choćby spod Kopca Kościuszki. Trudno się nawet dziwić - ta sama monarchia, być może i
te same biura projektowe, wymagania wojskowe no i wspólne zagrożenie ze strony Rosji, z którą relacje
psuły się systematycznie od drugiej połowy XIX stulecia. Nie zapominajmy że dwa największe galicyjskie
miasta leżały stosunkowo blisko granicy, a Kraków wręcz ocierał się o nią. Architektura ówczesnych fortyfikacji,
wykorzystująca znany już wtedy beton, zewnętrzną formą nawiązuje najczęściej do neogotyku. Jeden z bastionów
został przekształcony na luksusowy hotel, a w dawnych koszarach rozlokowały się różne instytucje, w tym
największy sponsor restauracji zapuszczonego w dobie sowieckiej obiektu, Reiffaisen Bank. W jednym mieszczą
się magazyny Instytutu i Biblioteki im. Stefanyka i obawiam się, że artefaktom tam zgromadzonym, wskutek
- powiedzmy oględnie - nie najlepszych warunków, za bardzo to nie służy. Jeden z bastionów jest mocno
uszkodzony, ale dzięki temu możemy przyjrzeć się lepiej architekturze militarnej owych czasów, ponieważ
spadające artyleryjskie pociski odsłoniły konstrukcję. Cytadela krótko broniła miasta przed Rosjanami
w 1914 r. i usiłowała w roku następnym bez większego powodzenia i jeszcze krócej zatrzymać kontrofensywę
wojsk państw centralnych, po zadanej Rosjanom klęsce pod Gorlicami. Najtrudniejsze chwile przeszła jednak
podczas faktycznej wojny polsko-ukraińskiej na przełomie lat 1918-1919. Stąd Ukraińcy ostrzeliwali centrum
kontrolowane przez Polaków. Dzisiaj wzgórza porosły stosunkowo młodym lasem, a może raczej zagajnikiem
i są kolejnym parkiem miejskim, a z niektórych punktów, gdzie drzewa są niskie lub ich brak, mamy kolejną
interesującą panoramę centrum miasta.
Poniżej Cytadeli znajduje się opiewany niegdyś przez batiarskie pieśni Park Stryjski. Lata świetności
ma już za sobą, nieco straszą ruiny zniszczonych pawilonów, ale ostało się kilka z nich wraz z kamiennymi
figurami. Swego czasu odbywały się tutaj ogólnogalicyjskie wystawy, a batiarzy usiłowali podrywać panienki.
Batiar - typ lwowskiego dandysa; potoczne i gwarowe określenie "człowieka ulicy" lwowskiej, niekoniecznie
tylko młodzieńca. Najprawdopodobniej wyraz "batiar" pochodzi od węgierskiego "betyar" oznaczającego awanturnika,
ulicznika. Znany jest pogląd (propagowany przez Panią Urszulę Jakubowską), że określenia "batiar" używano
w czasie przynależności Lwowa do Austro-Węgier. Policjanci (którzy podówczas często byli Węgrami) uganiali
się za chuliganami z okrzykiem "betyar". Lwowiankom ta nazwa bardzo miała się spodobać i weszła do codziennego
słownictwa, z czasem stała się symbolem umiłowania wolności i niekonwencjonalnych zachowań.
|
Zostało nam jeszcze jedno smutniejsze miejsce - to Wzgórza Wuleckie, gdzie w pierwszych dniach lipca
(4, 5 i 12.07 - najwięcej zginęło pierwszego z wymienionych dni) specjalna jednostka SS dokonała zabójstwa,
nie bez pewnego udziału grupki szowinistów ukraińskich (studenci, wskazujący potencjalne ofiary) około
47-48 profesorów lwowskich, m.in. tłumacza i literaturoznawcę Boya - Żeleńskiego, kierownika katedry
mechaniki Tadeusza Vetulaniego matematyka i polityka Kazimierza Bartla czy prawnika Romana Longhshampsa
de Berier (dziadka ks. profesora, prawnika i teologa, któremu wymknęła się niefortunna wypowiedź o szramie
pozwalającej identyfikować dzieci zrodzone metodą in vitro). De facto są dwa monumenty upamiętniające
zbrodnię: miejsce zastrzelenia polskich intelektualistów oraz właściwy pomnik - za zajezdnią, w formie
bardziej ekumenicznej - dwóch betonowych kloców przypominających bramy, gdzie oficjalne delegacje składają
wieńce czy kwiaty. W latach sześćdziesiątych powstawał na miejscu zbrodni niedokończony monument, zdemontowany
w okresie poprzedzającym pierestrojkę. Obecny pomnik odsłonięto w lipcu 2011 roku.
Coś dla ciała (gardła i brzucha)
Wizyta we Lwowie nie byłaby pełna bez nawiedzenia browaru założonego w 1715 r. Pofatygować należy się
w tym celu na Kleparów, niedaleko od rozwidlenia ulicy Horodeckieji Szewczenki. To firma z tradycją,
oferująca kilka gatunków piwa, z których najpopularniejszymi są "Lwowskie" "Wysoki zamek" i z data w
nazwie "1715". Wszystkie pozostają w konwencji pilsa i lageru. Moim wyborem pozostaje pszeniczny "Biały
lew" oraz serwowany tylko w browarnianej restauracji "Robert Dons", w podobnym stylu. Samego browaru
zobaczyć się raczej nie da, ale jest tam małe, sympatyczne muzeum, dające dobry fundament informacyjny
oraz wprowadzające w klimat firmowy. Rarytasem jest potężna ekspozycja starych kufli, ciekawe są też
stare urządzenia do warzenia piwa, a także 9-litrowa ni konewka ni dzbanek, zwany Zośką, na pamiątkę
lwowskiej przyjaciółki brytyjskiego piwowara Donsa. Mnie zaintrygowały jeszcze fragmenty drewnianych
średniowiecznych wodociągów. No i po, czy przed, projekcją filmu - jest i w polskiej wersji językowej,
wychylamy wliczone w cenę wstępu, szklanice "1715" oraz "Białego lwa". Trzeba to zrobić koniecznie, ponieważ
jak mówi jedna z zawieszonych przedwojennych reklam: "Ten długo żyje, kto piwo lwowskie pije" !
Włócząc się po starym Lwowie zapewne każdy z nas odwiedzi obok kawiarń, którąś z restauracji czy barów,
a jeśli nawet nie skorzysta - ceny są jak na Ukrainę, wyższe od średniej. Moim wyborem, nie da się zaprzeczyć,
przy pomocy ukraińskich przyjaciół, stał się "BiłyjLiv" ("Biały Lew") na ulicy Łesi Ukrainki, w którym
panuje specyficzna atmosfera, w piwnicy zaś stoi naturalnej wielkości gipsowy odlew jednego z lwów stojących
niegdyś przed ratuszem ze sławnym napisem "semper fidelis". Przysmakiem jest wiaderko, koło 1
kilograma, różnych gatunków pierożków. Lokalnym specjałem serwowanym z wódeczką - np. "Lwowskim standardem",
nieco chyba na rosyjską modłę, jest sało, czyli podwędzana słonina z odrobinką czosnku …pychota.
Miejscem częściowo tylko klimatycznym, ponieważ zbytnio skomercjalizowanym, jest restauracja "Kumpel",
na początku ul. Łyczakowskiej. Wystrój stanowią liczne fotografie starego, czyli też i polskiego Lwowa,
a z głośników sączą się batiarskie melodie sprzed wojny, rozpropagowane przez legendarny duet Szczepcia
i Toncia w cyklu radiowych audycji "Na wesołej lwowskiej fali". Niewątpliwie jest porządnie, czysto,
potrawy są smaczne - nawet występuje bigos, ale chyba duch się gdzieś ulotnił. Zajrzeć jednak warto.
Warto też zastanowić się nad wizytą, aby niepotrzebnie nie wydawać pieniędzy, w jednej z restauracji
sieciowych - zapamiętajmy ten adres na Ukrainie, Puzata chata, gdzie serwowane są proste dania
ukraińskiej kuchni, może nie wykwintne, ale zdecydowanie lepsze od amerykańskich fast foodów lub
chipsów.
Uwagi praktyczne
Lwów jest łatwo osiągalny z RP. Codziennie zmierza tam kilkanaście autobusów z różnych stron Polski (najwięcej
z Przemyśla, ale i nie brak z Warszawy) oraz pociąg. Koszt od 60 do 140 zł. Można też przebijać się budżetowo
przez przejście Medyka-Szeginie, przechodząc pieszo - wraz z tzw. mrówkami, docierając tam lub jadąc
dalej autobusami lub marszrutkami - czyli busami o wyznaczonej, określonej trasie.
|