"Globtroter"
Przypadek szczególny czyli Korea Północna - KRLD1.
Czy jeden z najbardziej izolowanych, strzeżonych i zmilitaryzowanych krajów świata, gdzie chyba każdy
niemal krok cudzoziemca jest ściśle kontrolowany, może i powinien być celem odwiedzin? Czy turystyka
kulturowa znajdzie tam dla siebie niszę? Odpowiedź będzie twierdząca, pomimo szeregu zastrzeżeń. Niezależnie
od teatralizacji życia w tym kraju, niemożności zbliżenia się do zwykłych ludzi i poznania ich życia
z racji restrykcji nałożonych przez władze, to mimo wszystko coś da się wypatrzeć i wywnioskować, otrzeć
się o zręby rzeczywistości, oglądając przy okazji garść atrakcji tego ciekawego kraju. To także wycieczka
w przeszłość, o którą też się otarliśmy ponad pół wieku temu. Osobliwym, lekko irracjonalnym widokiem
- nieco jak widmo, wartym zanotowania są też szerokie kilkupasmowe ulice i szosy, pseudoautostrady łączące
miasta, najczęściej puste, z niewielką ilością samochodów, ze stojącymi w nienagannie czystych mundurach
milicjantkami, regulującymi właściwie niewiadomo co….
Kultura popularna
Moranbong - zaskakującym produktem artystycznym Korei Północnej jest złożony z młodych dziewczyn zespół
muzyczny. W swojej ofercie, co w tym kraju nie dziwi, ma głównie pieśni patriotyczne i nazwijmy to -
obywatelskie, wzywające obywateli do czynu, wierności partii oraz przywódcom, ich myślom i wskazówkom,
zwłaszcza Kim Ir Senowi (w oryginale Kim Ir Sungowi) dziadkowi obecnego Kim Dżong Una. Jedna z piosenek
tego girls bandu w mundurach, napisana na skoczną nutę, wyraża dumę i radość z powodu posiadania ….arsenału
rakietowego z głowicami jądrowymi. Moją jednak ulubioną będzie "Marsz naprzód, do zwycięstwa!". Nie do
końca wiem nad kim, ale melodia łatwo zapada w ucho i może się podobać, jak jej wykonawczynie.
Niezwykle ciekawe i warte zobaczenia widowisko stanowi cyrk akrobatów, wyraźnie nawiązujący do chińskich
wzorców. Trwające 1,5 h show jest niezwykle profesjonalne, momentami wzruszające, a wyczyny kilku szczuplutkich
i zgrabnych gimnastyków - zwycięzców festiwalu w Montreux, pod kopułą budynku, zapierają dech w piersiach.
|
Phonyang czyli Phenian
Stołeczny Phonyang czyli Phenian został niemal totalnie zniszczony i jest w związku z tym, w efekcie
odbudowy, w dużej mierze betonową dżunglą. Przez miasto płynie rzeka Taedong-gang z wyspą, na której
wznosi się hotel dla cudzoziemców, stanowiący odizolowaną enklawę. Z wyższych kondygnacji rozpościera
się panorama stolicy, która z dystansu nawet ciekawie się prezentuje. Miasto, choć szczyci się długą,
tysiącletnią historią, jest do bólu nowe i chyba miejsce zgadza się ze starym Phenianem. Odbudowana stolica,
z szeregiem reprezentacyjnych, monumentalnych gmachów, z siedzibą jedynej i rządzącej Partii Pracujących
Korei, mauzoleum przywódców, biblioteką narodową, muzeum wojny, licznymi pomnikami i dwoma liniami metra,
stanowi przedmiot dumy władz i zapewne większości mieszkańców. Wśród pomników szczególnie ważne są gigantyczne
spiżowe rzeźby Kim Ir Sena (Sunga) i jego syna Kim DżongIla. Liczni krajowcy, w tym nowożeńcy podchodzą
i oddają skłonem głowy cześć liderom, składając przy tym wiązanki kwiatów. Także i cudzoziemcy zobowiązani
są do tego, a z naszej trójki ja zostałem wytypowany do położenia kwiatów u stóp przywódców. Poniżej
monumentu dynastii Kimów, zwraca uwagę stojący wśród sosen i świerków posąg mitycznego skrzydlatego konia
Czholima - Czolima, który w podaniach ludowych w ciągu doby obiega świat. Po drugiej stronie rzeki wznosi
się przypominający olimpijski znicz, z gorejącym wiecznym płomieniem, 170 metrowy monument idei Dżucze
- dżudże, oficjalnej ideologii Północnej Korei. Uwagę przykuwa też niewątpliwie olbrzymi łuk triumfalny,
kto wie czy nie większy od paryskiego pierwowzoru, który upamiętnia oprócz według władz zwycięskiej wojny
lat 1950-1953, także walkę z japońskimi okupantami (1910-1945). Naprzeciw łuku, o przysłowiowy "rzut
beretem", stoi wielka na kilkadziesiąt metrów długości mozaika. Przedstawia przemówienie Kim Ir Sena
(Sunga) we wrześniu 1945 roku i reagujący entuzjazmem tłum ludzi różnych profesji i grup społecznych.
Tam też pojawili się nowożeńcy do wykonania chyba rytualnej fotografii. W tyle mozaiki widnieje sztampowa,
lekko przyciężka bryła pałacu sportu i alejka z do bólu realistycznymi gipsowymi rzeźbami sportowców.
Idea Dżucze (lub juche, dosłownie samodzielność, czu-czhe), czasem nazywana Dżudże - doktryna polityczna
sformułowana przez przywódcę Korei Północnej Kim Ir Sena i obowiązująca w KRLD. Jej filarami są: samodzielność
w ideologii - odrzucanie obcych wzorców ideologicznych nie uwzględniających specyfiki i tradycji, tudzież
aspiracji i dążeń ludności Korei Północnej; niezależność polityczna - czyli asertywna postawa wobec ingerencji
z zewnątrz i suwerenna polityka zagraniczna; samodzielność ekonomiczna - niezależność gospodarcza od
innych państw oraz instytucji międzynarodowych; samodzielna obrona kraju - konieczność posiadania własnego
przemysłu obronnego i arsenału, który odstraszy potencjalnego napastnika. Krytycy twierdzą, że realia
KRLD mają się nijak do głoszonej doktryny. Ekonomika komunistycznej Korei opiera się głównie na imporcie
i pomocy zagranicznej, zwłaszcza po upadku bloku komunistycznego. Według nich, wola zwykłych obywateli
jest ignorowana przez totalitarne władze. Interesujące, że jeden z ideologów Dżucze, Hwang Jang-yop dołączył
do głosów krytyki po swojej ucieczce do Korei Południowej, ale sam w czystą doktrynę wierzy. Politolog
Han S. Park i teolog Thomas J. Belke porównują Dżucze do ruchu religijnego. Istnieje też kalendarz Dżucze,
zintegrowany z kalendarzem gregoriańskim. Lata w nim liczy się od roku urodzenia Kim Ir Sena −
15 kwietnia 1912 − roku pierwszego dżucze i nie ma w nim roku zerowego, podobnie jak w chrześcijaństwie.
Wprowadzony został w 1997 roku. Na przykład 1.11.2014 rok zapisywany jest jako 1 listopada 2014 roku
Dżucze 103.
|
Trudno może nazwać to atrakcją, ale ważnym i rozległym stołecznym obiektem, jest mauzoleum Kumsusan.
Tam spoczywają zabalsamowane szczątki Kim Dżong Ila i jego ojca Kim Ir Sena, założyciela osobliwej, chyba
jedynej monarchii komunistycznej świata. Sam proces w przypadku starszego Kima kosztował milion dolarów.
Kolejne 800 tys. dolarów pochłonęła konserwacja mumii w moskiewskim Instytucie Badań Naukowych nad Strukturami
Biologicznymi (eksperci od Lenina).
W tym modernistyczno-konstruktywistyczno-socrealistycznym oceanie są też i obiekty nawiązujące do tradycyjnej
formy. Co ciekawe, zostały też zrekonstruowane bramy miejskie dawnego Phenianu, ale osobliwie i średnio
naturalnie wyglądają wśród betonów. Ku niebu wybija się potężna iglica wznoszonego przez Egipcjan nowego
hotelu - Ryugyong, który chyba po ukończeniu stanie się jedną z ikon Phonyangu - Phenianu i najwyższą
jego konstrukcją (330 m i 105 pięter).
Nie chcę, ponieważ nie mam prawa po kilku dniach pobytu, uchodzić za eksperta od spraw Phonyangu, czy
nawet Korei Północnej, ale niezależnie od jednoznacznie propagandowego wydźwięku i pompatycznej formy
prezentacji czy narracji, polecałbym wizytę w Muzeum Wojny 1950-1953. Wizja wojny jest jednoznacznie
jednostronna i sam konflikt, co "delikatnie" mija się z prawdą, przedstawiony jest jako prowokacja USA
i jego agentów, jeśli nie wręcz "pachołków" z Południa (z Seulu) oraz jako triumf KRLD i jej "Wielkiego,
Kochanego Przywódcy" Kim Ir Sena (Sunga). Przekraczamy bramę wielkiego kompleksu i kierujemy się ku zewnętrznej
ekspozycji. Aby zwiedzających wprowadzić w "odpowiedni nastrój", idziemy szeroką aleją z socrealistycznymi
i pełnymi heroizmu posągami żołnierzy Północy, z latarniami umocowanymi na lufach wykutych i wystylizowanych
karabinów kałasznikowa. To na swój sposób "słodkie" i oryginalne zdobnictwo. Ostatni etap pokonuje się
wybetonowaną pseudo-transzeją. Na zewnątrz, pod wiatą umieszczony został spory zespół trofeów wojennych,
w postaci zdobycznego sprzętu amerykańskiego - w tym grupy czołgów i helikoptera, czy zestrzelonych samolotów
i ich części. Po zobaczeniu trofeów, ale jeszcze przed wizytą w głównym budynku, zwiedzający kierowani
są na pokład przejętego przez Koreańczyków w 1968 roku, amerykańskiego statku patrolowo-obserwacyjnego
"Alamo", który naruszył ponoć ich wody terytorialne. Został on zacumowany na rzece, nad której brzegiem
powstał muzealny kompleks. Podczas incydentu zginął jeden żołnierz USA, a reszta załogi znalazła się
w niewoli. KRLD oskarżyła Stany Zjednoczone o prowokację, marynarze zostali zmuszeni do podpisania przeprosin
i samokrytyki. Podejrzewam, że też byśmy podpisali, zwłaszcza iż gospodarze dysponowali różnymi "przekonywującymi
argumentami". Ostatecznie, gdy i rząd amerykański wyraził podobne ubolewanie z wielkim "SORRY", żołnierze
zostali wypuszczeni na wolność. Na pokładzie musimy obejrzeć film o incydencie, a następnie oglądamy
wnętrze okrętu, w tym znajdującą się na nim aparaturę "szpiegowską". No i wreszcie mamy główny gmach
muzeum. Co w Korei nie powinno specjalnie zaskoczyć, po przekroczeniu progu wita nas kolejny wielki posąg
- na co najmniej dwa piętra - Kim Ir Sunga w białym marszałkowskim uniformie. Przewodniczka w mundurze
informuje, że zgodnie z etykietą obiektu, powinniśmy pochylić w skłonie głowy przed Wielkim Wodzem. Gmach
jest nowy, wystawa umiejętnie rozlokowana, bez nadmiernego przeładowania sali eksponatami. Nie brakuje
pomieszczeń interaktywnych. Oglądamy kolejny film o tym, jak to Północ miała zostać zaatakowana w czerwcu
1950 roku (wydaje się, że było raczej odwrotnie, ale już mniejsza z tym), a na szczycie budynku znajduje
się panorama jednej z bitew, zwycięskiej dla KRLD. Gdy siedzimy wygodnie w półmroku, przed naszymi oczami
przesuwa się obraz bitwy. Słyszymy odgłosy walki, a nad naszymi głowami charakterystyczny ryk nurkujących
samolotów. Na końcu spektaklu uśmiechnięte twarze zwycięzców prezentujących portret Kima szczęśliwym
mieszkańcom wyzwolonej osady.
W muzeum znalazłem polonicum - być może jest ich więcej, ale brakowało czasu do szczegółowego "węszenia".
To odlana z brązu rzeźba bojownika z grantem w ręku sprezentowana przez młodych robotników Warszawy (z
żerańskiego FSO i huty na Żoliborzu) "bohaterskiemu narodowi i ludziom pracy Korei".
Wśród najróżniejszych stołecznych monumentów świadczących o skomplikowanej i trudnej najnowszej XX wiecznej
historii Korei, czasem ocierających się o groteskę, jeden odwiedziłem z własną niekłamaną satysfakcją.
To tzw. cmentarz bohaterów na wzgórzu dominującym nad Phenianem i mauzoleum obu Kimów. Kryją się tutaj
szczątki partyzantów walczących z japońskimi okupantami. Jeśli nawet podziwiamy, nie bez powodu, kulturę
i techniczne osiągnięcia Kraju Kwitnącej Wiśni, to nie możemy zapomnieć o okrucieństwie japońskiej soldateski
na terenach sobie podporządkowanych w Azji i wyspach Pacyfiku, jak i brutalności wobec alianckich jeńców
w latach drugiej wojny. W przypadku Korei (myślę o całej, czyli dzisiejszych dwóch państwach), to dziesiątki
tysięcy dziewcząt zostało wywiezionych z półwyspu, aby świadczyć usługi seksualne cesarskiej armii na
olbrzymim teatrze wojny Dalekiego Wschodu. Wiele z nich nigdy nie wróciło do domu i nie spoczęło w ojczyźnie
przodków. Takie różne myśli nawiedzały mnie, gdy spacerowałem pomiędzy rzędami mogił młodziutkich najczęściej
żołnierzy podziemnej armii. Mniejsza o ich ideologiczną etykietę - oni walczyli o swoją ojczyznę i my
znad Wisły, Odry, Warty, Pilicy, Sanu czy nawet Prosny, powinniśmy to zrozumieć!
Kesong
Położone przy samej granicy z Południem miasto kojarzyć się też może ze specjalną strefą ekonomiczną,
gdzie strona południowa zainwestowała niemałe środki i daje szansę zarobić wielu co nie ominęły wichry
straszliwej wojny lat 1950-1953, to jednak zachowało się tutaj nieco historycznego dziedzictwa. Osiedle
bardzo chińskich w duchu i treści hutongów, czyli przypominających nieco dwór parterowych domków z podwórzem
w środku, z charakterystycznymi spiczastymi dachami, zostało przekształcone w zonę turystyczną. W części
jest i hotel dla cudzoziemców, a w barze nawet leciały światowe szlagiery, zamiast wszechobecnych pieśni
walki.
Na północ od Kesongu znajduje się, kto wie czy największy kulturowy rarytas KRLD. To pieczołowicie odrestaurowane
ze zniszczeń poczynionych przez Japończyków, grobowce dynastii Koryo. Już wijąca się pomiędzy górami
i dolinami malownicza droga zapowiada przygodę. Cudownie wkomponowane w zalesione wzgórze małe, pokryte
trawą piramidki, okolone kamienną dekoracją rzeźbiarską i strzeżone również przez kamiennych brodatych
gwardzistów, są naprawdę piękne. Cisza i brak tłumów pozwalają kontemplować miejsce i cofnąć się myślą
ponad 1000 lat wstecz, kiedy Korea pod władaniem królów Koryo była lokalnym mocarstwem, zajmując nawet
kawałek Chin. Groby monarsze zostały wpisane niedawno na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wraz z
nimi na listę niemal kompaktowo, trafił monarszy zespół pałacowy, rozłożony na skraju miasta. Niektóre
z pawilonów i rzeźb są naprawdę piękne. Ekspozycja jest nieco przypadkowa. Przez historię, ze zwróceniem
uwagi na walkę klasową w przeszłości i o niepodległość, przez etnografię, po lokalne produkty, czy nawet
wnętrze jednego z przeniesionych tutaj grobów królewskich.
Panmundżon i strefa zdemilitaryzowana
Kesong stanowi też wrota do strefy zdemilitaryzowanej i Panmundżonu, gdzie został podpisany rozejm w
lipcu 1953 roku, jak dotąd nie dopełniony traktatem pokojowym. Wizyta tam jest niezwykle pouczająca i
wprowadza w atmosferę konfliktu sprzed lat, który miał w pewnym momencie szansę przerodzenia się w III
wojnę światową. Także od strony Południa można dotrzeć w to miejsce, ale na mnie wrażenie większe zrobiła
strona Północy. To tutaj przecież podpisano zawieszenie broni i do owej hali można wejść, dotknąć miejsca,
zobaczyć dokumenty i stolik gdzie działa się historia. Mniejsza nawet o propagandę ziejącą ze ścian.
Nie zapominajmy, gdzie jesteśmy! Na jednym ze zdjęć jest ważne polonicum. Przedstawia zdjęcie przekazania
przez stronę amerykańską ciała poległego, nazwijmy polskiego "doradcy". To mało znany fakt, ale państwa
bloku sowieckiego musiały nie tylko wysłać do Korei Północnej swoich doradców, którzy nieraz brali udział
w walkach, ale też i szkolić oraz dozbrajać bojowników KRLD, jak również przyjmować pod swój dach uchodźców
wojennych.
W panmundżonskim kompleksie jest też barak, gdzie odbywały się i odbywają spotkania stron przerwanego
latem 1953 roku zbrojnego konfliktu. Czasem mają postać rytuału, z podawaniem nad stołem dłoni, oczywiście
w świetle reporterskich obiektywów. Dzisiaj mogą to czynić turyści, o ile - co jasne, ów obiekt nie jest
użytkowany przez oficjalne czynniki. Wreszcie podchodzimy na odległość kilku metrów do samej granicy,
zapewne ostatniej zimnowojennej granicy globu, gdzie również stoi barak - możliwy do zwiedzenia, który
bywa zamknięty jeśli od strony Południa nie weszli tam turyści.
Góry Diamentowe
Urocze pasmo Gór Diamentowych ciągnie się wzdłuż granicy dwóch Korei we wschodniej części półwyspu. Ze
stolicy to niemal całodzienna wyprawa, biorąc pod uwagę stan tutejszych dróg, szerokich pseudoautostrad.
Sama droga jest już ciekawa, dając szanse zobaczenia choćby w biegu, licznych kołchozów, ludzi krzątających
się po polach i ryżowiskach, zbierających nawet kłącza od ziemniaków i słomę pozostałą po zbiórce ryżu.
Momentami droga wije się pomiędzy wzniesieniami i tarasami ryżowisk, wreszcie dociera do wybrzeża, morza
ciągnącego się do Władywostoku i Kamczatki. Zdziwienie budzą siatki i druty ciągnące się pomiędzy plażą
i szosą. Kolega Boguś zauważył z okien busu przykryte częściowo piaskiem miny. Raz po raz mijamy osobliwe
dymiące ciężarówki. Są napędzane węglem drzewnym, co wynika z braków normalnego paliwa - miejscowi tłumaczą
to efektem sankcji. Na polach często widzimy byki ciągnące radła i prymitywne pługi. Jakoś sobie muszą
nasi gospodarze radzić, a potrzeba matką wynalazku bądź sposobu.
Poprzez miasto Wonsan z wieloma brzydkimi blokami, czasem pokrzywionymi blokami, z nieodłącznymi pomnikami
liderów, docieramy wreszcie do Gór Diamentowych. Jeśli nawet nie sięgają naszych rodzimych Tatr, są śliczne.
Oznakowane ścieżki prowadzą do malowniczych wodospadów i dziewięciu stawów. Momentami należy się nieźle
wspinać, ale nagrodą są niesamowite widoki, spotęgowane postrzępionymi skałami i wygiętymi przez wiatry
sosnami. Osobliwością tutejszych szlaków, są mijane raz po raz wykute na skałach myśli i wypowiedzi Wielkiego
Wodza Kim Ir Sena (Sunga). Podobnie jak w przylegającej do Pacyfiku części gór, zastanawia zaznaczony
boją na rozległym jeziorze punkt, gdzie niegdyś przywódca ustrzelił kaczkę. Ot …koreańska specyfika.
Legendarna góra
Pektu/Petu-san, niewątpliwie najpiękniejszą i malowniczą górę w Korei Północnej, leżącą na granicy z
Chinami, stanowi też najwyższy szczyt kraju, liczący 2744 m n.p.m. To klasyczny wulkaniczny karter, wypełniony
jeziorem, zwanym Niebiańskim, zapewne z racji intensywnego koloru, lustrzanego odbicia niebios. Stanowi
część pasma Gór Wschodniomandżurskich. Pektu-san na razie śpi, a może raczej drzemie. Ostania erupcja
nastąpiła w 1903 roku. Sytuacja może się jednak zmienić.
Grupa sejsmologów uważa, iż aktywność Pektu może ulec wznowieniu w najbliższych latach. Proces miały
przyśpieszyć przeprowadzane w KRLD próby nuklearne, zwłaszcza te podziemne. Erupcja tego wulkanu może
spowodować poważną katastrofę - ostrzegają naukowcy. Wyrzuci z siebie tysiąc razy więcej popiołu niż
islandzki wulkan Eyjafjallajokull - można wyczytać na portalu chosun.com. Jakie argumenty przedstawiają
na rzecz swej tezy? Woda w Niebiańskim Jeziorze, znajdującym się w środku krateru, bąbelkuje. Zdaniem
fachowców to jeden z dowodów świadczących o zbliżającej się erupcji. Na pograniczu koreańsko-chińskim
coraz częściej występują trzęsienia ziemi. Ów fakt ma dowodzić przesuwania się ogromnych ilości magmy.
Jeden z najsilniejszych wstrząsów, o sile 6,9 stopnia w skali Richtera nastąpił w lutym roku 2013/2014,
a drgania były odczuwane wzdłuż północnokoreańskiej i rosyjskiej granicy. Jest jeszcze inny dowód zbliżającej
się erupcji. Góra Pektu, jak uważa YoonSung-hyo, geolog z National University w Pusan - rośnie. Od 2002
roku góra powiększyła się o 10 centymetrów. Wypiętrza ją zbierająca się magma.
Zapiski historyczne dowodzą, że siła erupcji wulkanu może być olbrzymia. Gdy Pektu wybuchł pomiędzy 946
do 947 rokiem, popioły wulkaniczne dotarły aż do Japonii. Badacze sądzą, że nie popiół z Pektu stanowi
zagrożenie, ale także woda jeziora znajdującego się w kraterze. Podczas erupcji może wyparować, co spowoduje
ogromne zmiany w atmosferze nie tylko w Chinach i Korei, ale również w Rosji i Japonii. Wreszcie, jeżeli
krater runie i wyleje się z niego woda, to nastąpi niezwykle groźna powódź.
|
Według oficjalnych północnokoreańskich biografii, zdominowanych przez propagandową papkę, na górze Pektu-san
w obozie partyzanckim, w drewnianej chacie, miał się urodzić o świcie 16 lutego 1942 roku były przywódca
Korei Północnej Kim Dzong Il syn Kim Ir Sena (Sunga).No właśnie - blisko nieba, na zboczu świętej góry,
gdzie waleczni bojownicy założyli bastion oporu przeciwko japońskim okupantom, jak napisano w jednej
z broszur, "zajaśniało nowe słońce dla umęczonego kraju". Matką była towarzyszka Kim Dzong Suk, przyjaciółka
Kim Ir Sena. Wydarzeniom towarzyszyły ponoć znaki magiczne: podwójna tęcza i zupełnie nowa gwiazda na
niebie, wskazująca miejsce narodzin syna boskiej rasy. Chyba, motyw, zupełnie z innej opowieści, nieźle
splagiatowany. Faktycznie jednak nastąpiło to we wsi Wiatskoje (albo Wowskoje) k. Chabarowska w Związku
Radzieckim, gdzie partyzanci uszli przed groźbą zniszczenia oddziału przez Japończyków. Sam przyszły
Wielki Wódz służył w Armii czerwonej w randze majora. Także rok narodzin jest wcześniejszy od oficjalnej
wersji - prawdopodobnie był to 1941, jeśli nie wcześniej. Po co ta mistyfikacja i lekkie odmłodzenie
drugiego z Kimów? Zapewne chodziło o podwójne, okrągłe świętowanie urodzin obu panów (1912 i 1942).
Mniejsza jednak o legendy czy mity KRLD związane z rodziną Kimów i usiłowaniami jej deifikacji, ocierających
się o absurd. Zaciekawionych odsyłam do książki Diane Ducret, Kobiety dyktatorów 2.
Góra naprawdę jest piękna. Można do niej dotrzeć również od chińskiej strony. W wypadku KRLD gospodarze
sugerują grupom wyczarterowanie samolotu - to niestety podraża wyprawę, argumentując, że droga lądowa
jest długa i ryzykowna, ze względu na stan nawierzchni… Nie da się wykluczyć, że tak jest, ale
możliwe są inne powody, jak np. przejazd obok obozów pracy, których turyści nie powinni zobaczyć i sfotografować.
Pektu zaś, nawet jeśli nie była świadkiem cudownych czy magicznych zjawisk związanych z dynastią Kimów,
sama jest cudem natury, a to już chyba wystarczy.
….A jak dotrzeć. Sprawa nie należy do najprostszych, ale jeśli dysponujemy więcej niż średnią
kasą, pokonamy zarówno barierę wizy, jak i zakupu wycieczki w biurze podróży, ponieważ na własną rękę
się nie da. Lecąc i tak gdzieś musimy się przesiadać - najlepiej to wychodzi w Pekinie.
1 Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna
|
|
|
|
Nord Korea, Pyongyang, muzeum wojny 1950-1953
|
|
|
|
|
Phonyang, Cyrk gimnastyczny show
|
Phonyang, metro
|
|
|
|
|
Phonyang, Rainbow Restaurant
|
Cmentarz tzw. męczenników czyli ofiar wojny z okupacja japońska
|
Phonyang, 1 maja
|
|
|
|
|
Phonyang, jedna z bram zrekonstruowanych
|
Phonyang, łuk triumfalny
|
Phonyang, Mansu Hill i pomnik wodzów KIS & KDI plus Cholima monument
|
|
|
|
|
Phonyang, mozaika z Kim ir Sungiem
|
Phonyang, sceny miejskie
|
|
|
|
|
Phonyang, sceny miejskie
|
Pyonyang, pomnik jedności Korei
|
|
|
|
|
Countryside droga
|
|
|
|
|
Kesong - hotel
|
Panmunyon k. Kesongu
|
|
|
|
|
Kesong i muzeum Koryo w dawnej świątyni wraz z wnętrzem-grobowca
|
|
|
|
|
Koryo tombs -grobowce dynastii Koryo, zwłaszcza króla Wagoona
|
Lokalne piwo
|
|
|
|
|
Kungmansan, Góry Diamentowe
|
|
|
|
|
Pedgu Mount and crater
|
Kim-jung-il i ojciec Kim ir Sung father & son
|
North Korea defilade
|
Nord Korea, festyn pierwszomajowy
|
|
|
|
|
North Korea won
|
Wonsan, sceny miejskie
|
Nord korea, children
|
North and South Korea by night
|
|