Rozmowa z Ireną Szymion, prowadzącą Skansen „Chata pod okiennicami” w Stanisławkach
Anna Baran: Kiedy pojawił się pomysł na stworzenie skansenu?
Irena Szymion: Pomysł ten dojrzewał bardzo długo. Chatę odziedziczyłam po moim dziadku,
jest to miejsce, w którym się urodziłam i spędziłam pełne miłości dzieciństwo. W
mojej rodzinie od zawsze wszelkie pamiątki były traktowane z dużym szacunkiem, pieczołowicie
składane w kartoniki i szafki. Po za tym historia jako nauka była od zawsze mi bardzo
bliska. Skończyłam historię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po studiach rozpoczęłam
pracę jako nauczycielka mojej ukochanej dziedziny. Postanowiłam, że nie chce być
tylko nauczycielem, chce być historykiem, chcę zostawić coś po sobie. Dlatego powstał
skansen, ale nie było to moje pierwsze działanie tego typu. Podczas mojej pracy
w Szkole Podstawowej nr 3 w Wąbrzeźnie udało mi się tam utworzyć izbę pamięci, którą
przekazałam mojej następczyni. Kiedy więc tylko pojawiła się możliwość stworzenia
muzeum, przystąpiłam do działania.
A. B. Kiedy powstało muzeum?
I. Sz. Chata ma ponad 250 lat i jest wpisana do rejestru zabytków. Pierwszy
jej wpis miał miejsce około roku 1918. Po uporządkowaniu zbiorów mojego dziadka,
15 sierpnia 1983 roku udało mi się otworzyć pierwszą izbę muzealną w chacie. W drugiej
odbywała się biesiada, na której byli między innymi ówczesny Naczelnik Miasta Wąbrzeźna,
Pan Edward Sroka, oraz wiele osób bardzo mi bliskich. Ich obecność udało się uwieńczyć
wpisem do księgi pamiątkowej. W tym roku mija 25 lat istnienia muzeum.
A. B. Kto najczęściej odwiedza Pani skansen?
I. Sz. Są to w większości przypadków wycieczki szkolne, ale jest także wielu
indywidualnych turystów, którzy chętnie odwiedzają progi mojego małego skansenu.
Oprócz wycieczek szkolnych odwiedzają mnie także ludzie z różnych zakątków świata,
najczęściej są to Niemcy, Anglicy, ale miałam też gości z Australii i Kanady. Jest
także wielu stałych bywalców, kilka razy w roku odwiedzają mnie wycieczki rowerowe
organizowane przez miejscowych działaczy. Co 5 lat odbywa się tutaj festyn, na który
przyjeżdżają malarze, rzeźbiarze, kapele muzyczne. Ludzie przychodzą, serwujemy
skromne jadło i bawimy się, poznajemy historię chaty. Ciągle się coś dzieje i muszę
przyznać, że spotykam się z dużą akceptacją ze strony mieszkańców wsi. Bardzo bałam
się, że ludzie będą nieprzychylnie patrzeć na obcych, gdyż w sezonie letnim praktycznie
codziennie zajeżdża tu jakiś autokar i naprawdę przewija się mnóstwo ludzi. Jednak
spotkałam się z dużym zrozumieniem ze strony mieszkańców, naprawdę mam wrażeniem,
że ta moja działalność jest bardzo szanowana.
A. B. Czy miała Pani jakieś trudności w prowadzeniu renowacji chaty, co przysporzyło
najwięcej problemów?
I. Sz. Największą i najdroższą inwestycją była wymiana dachu na chacie, jednak
każde prace nastręczają sporo problemów. Dziadek mój wypełniał luki między balami
cementem, ponieważ uważał, że skoro istnieje taki nowoczesny środek klejący, to
czemu go nie używać. Jednak oryginalne wypełnienie powinno być gliniane. Obiekt
jest moją własnością muszę zatem sama zająć się naprawą wypełnień. Muszę za każdym
razem zdobyć glinę i pod nadzorem Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków wypełnić nią
wszystkie powstałe luki. Co roku w celu konserwacji i ochrony przed szkodnikami
jestem zmuszona pomalować izby muzealne specjalnym materiałem drewnochroniącym.
Jednak największą inwestycją była wymiana dachu. Zrobiłam to systemem gospodarczym,
zatrudniłam kosiarzy, którzy przy 35-stopniowym mrozie kosili trzcinę na jeziorze
Wieczno. Następnie kobiety wiązały je w snopki drutami i transportowaliśmy je na
plac przed skansenem. Do wymiany dachu potrzebny był dekarz, niestety takich fachowców
już w okolicy nie ma. Udało mi się odnaleźć człowieka, który nauczył się tego w
ramach rodzinnej działalności. Sporządził on kosztorys i plan całej inwestycji,
z którym następnie udałam się do Wojewódzkiego Inspektora Zabytków żeby dostać zezwolenie
i następnie przystąpić do pracy. W ciągu jednego lata zmieniliśmy jedną część dachu,
w ciągu drugiego pozostałą. W nadchodzącym roku planuję wymienić szczytowe połacie
deskowane, do czego muszę sprowadzić specjalistyczną firmę zajmującą się takimi
sprawami. Wszystkie koszty pokrywam z własnej kieszeni. Są to takie trudności związane
z faktem, że ten obiekt „żyje”. We wsi są jeszcze takie dwie chaty, które są w całkowitej
ruinie. Gospodarze o nie dbają o te chaty, i nie ma na to żadnej sankcji, a jeżeli
obok stoi duży dom, to inwestują w niego. W ludziach nie ma potrzeby zachowania
swojego dziedzictwa. Mogę powiedzieć za siebie: ja dbam i się z tego cieszę. To
jest moja pasja, moje wszystko…
A. B. Co jeszcze oprócz chaty objęła Pani swoją opieką?
I. Sz. Skansen to już teraz cały kompleks zabytków, oprócz chaty znajduje
się tu kaplica. Była ona kiedyś szkołą, wybudowali ją Niemcy w 1856 roku. Jest to
zabytkowy obiekt z czerwonej cegły. Miał być przez gminę sprzedany na mieszkania
socjalne. Udało mi się jednak odtworzyć tu kaplicę, choć teraz jest to kaplica katolicka.
Ludzie obecnie spotykają się tu na jednej mszy w niedzielę. Obok kaplicy są dwa
cmentarze ewangelickie, które były już kompletnie zarośnięte. Nie była to łatwa
praca, cmentarzy od 50 lat nikt nie odwiedzał, była to jedna wielka samosiewka.
Przy pomocy moich byłych uczniów oczyściliśmy teren cmentarza, poustawialiśmy poprzewracane
nagrobki. Niestety, co roku wszystko odrasta, a nie mogę stosować na ich terenie
żadnych herbicydów. Jedyne, co można robić, to wycinać ręcznie wszystkie pędy. Jest
to bardzo uciążliwe. Jednak mimo dużego wkładu pracy opłacało się. Okazało się bowiem,
że najstarszy pochówek na terenie jednego z tych cmentarzy pochodzi z 1765 roku.
Mam jeszcze wiele planów dotyczących mojego skansenu, bardzo potrzebne jest ogrzewanie
do chaty. Pisałam wiele projektów o dofinansowanie ze środków unijnych, żaden jednak
nie został jak dotąd pozytywnie rozpatrzony. W związku z tym finansuję wszystko
z moich własnych środków i dzięki pomocy mojej rodziny. Nie jest to sprawa łatwa,
bo każdego roku na zimę wszystko trzeba było uporządkować, pozakrywać. Dokumenty
trzeba przenieść do domu, żeby nie uległy zniszczeniu. Mam w swoich zbiorach naprawdę
wiele niepowtarzalnych rzeczy. Od pewnego mie4szkanca Anglii, który podczas wojny
służył w armii generała Andersa otrzymałam całą bibliotekę, zbiór dzieł Mickiewicza,
Orzeszkowej, Słowackiego, Sienkiewicza. Trzeba pamiętać, że armia ta miała swoje
własne wydawnictwo i człowiek ten wszystko, co posiadał przesłał mnie. Nie mogę
pozwolić żeby to uległo zniszczeniu, to trzeba zachować!
A. B. Co zmieniłaby Pani w Powiecie Wąbrzeskim w kontekście jego walorów turystycznych?
I. Sz.
Brakuje u nas ludzi z pasją, którzy zadbaliby choćby tylko o swoją
wieś. Pobliskie Wronie posiada na przykład pałacyk myśliwski i kościółek z XIV wieku
– a wszystko to jest zamknięte na cztery spusty, tam po prostu nie ma nikogo! Jarantowice
to z kolei przepiękny drewniany kościół, o który dba proboszcz pobliskiej parafii,
ale obok znajduje się duży cmentarz poewangelicki... Tam wśród nagrobków są jeszcze
marmury! Tymczasem nikt się tym nie interesuje, korzenie drzew powoli rozsadzają
te przepiękne płyty nagrobkowe. W każdej wsi są takie pamiątki! Co to jest
turystyka?
Turystyka to nie przecież tylko siedzenie na jednym miejscu. Kiedy do mnie przyjeżdżają
ludzie, to na trzy dni, po tym czasie jest już nudno, chcą jechać gdzieś dalej.
Uważam, że w Wąbrzeźnie powinna powstać agencja turystyczna, która by dysponowała
własnym autokarem, własnymi lokalnymi przewodnikami. Powinien także powstać szlak
turystyczny po powiecie. Ludzie muszą mieć kogoś, kto ich poprowadzi, pokaże uroki
miejsca, w którym mieszkamy. Z kolei w malowniczym miejscu nad jeziorem Zamkowym
brakuje porządnego, dużego, nowoczesnego hotelu. Niestety mieszkańcom brakuje świadomości,
jak wiele walorów turystycznych posiada nasz region. W Wąbrzeźnie nie ma ani jednego
przewodnika, nie ma człowieka, który chciałby się tym zająć.
A. B. Jakie miejsca Pani zdaniem są najbardziej godne uwagi turystów w powiecie
?
I. Sz. Tak naprawdę w każdej wsi jest coś, co warto zobaczyć. Nasze kościoły
to niepowtarzalne świadectwa minionych czasów, każdy z nich ma swoją odrębną historię.
W Ryńsku mamy unikalny kompleks pałacowo-parkowy oraz przepiękny kościółek, podobnie
we Wroniu pałacyk myśliwski. Naprawdę w każdej miejscowości osoby z otwartymi oczami
odnajdą coś niepowtarzalnego. Niestety to wszystko jest poukrywane. Bardzo dużo
dla ponownego odkrycia tych skarbów zrobił pan Gustaw Budzyński, który trudni się
sprzedażą rowerów. Organizuje on rajdy rowerowe śladami tych ciekawych miejsc w
powiecie, potem zaś ludzie jeżdżą już sami. Pokazują swoim znajomym te miejsca…
to naprawdę świetna inicjatywa.
A. B. Dziękuję za rozmowę.
Rozmowę przeprowadziła: Anna Baran,
Uniwersytet Kazimierza wielkiego w Bydgoszczy
|